Ilsted’s Own Golden Flake: recenzja @montoyi

21 marca 2012
By

Głupio trochę zaczynać recenzję tytoniu od stwierdzenia, że się recenzent nie za bardzo zna na przedmiocie swej wypowiedzi, ale podobno trzeba zawsze patrzeć prawdzie w oczy. Troszkę sobie czasem palę, ale zawsze czytam najpierw, co właściwie palę, a tak na ślepo, jak mnie Krzyś z Piotrkiem teraz urządzili, to jak dziecko we mgle. No, ale ostatecznie ponoć o to właśnie Autorowi całego tego zamieszania chodziło.

Aha, jeszcze jedno – jak już palę, to najchętniej wirdżinie różne, ale raptem kilka udało mi się do tej pory skosztować, więc skala porównawcza też nie powala. To ważne z tymi wirdżiniami, bo flake, który przyszedł pocztą, na szczęście jest głównie wirdżinią.

Na ogólny rzut oka śliczny ten flake – równiutki, idealnie lekko wilgotny, jednym słowem bajka. Dokładnieszy ogląd pozwala stwierdzić obok jaśniutkiej Va pojedyncze włókna czegoś ciemniejszego. Teoretycznie powinien to być Pq, bo to się najczęściej dodaje do Va w charakterze przyprawy, ale tu głowy bym nie dała, tym bardziej własnej.

Po oczach, podtykam tytoń pod nos. Zaraz po wyjęciu z koperty tytoń pachniał Piotrkową apteką (nie wiem, w czym leży przyczyna, ale z doświadczenia wynika, że wszystkie strunówki od Piotrka pachną jednakowo, bez względu na to, co jest w środku i to nie pachną zupełnie tytoniem, tylko czymś takim jakimś właśnie aptecznym ;) ), ale po wyjęciu go ze strunówki pojawił się zapach słodkości. Jednak takiej ciężkiej, wytrawnej. To trochę oksymoron, ale odwołam się do dobrego czerwonego wytrawnego wina. To słodkość tego gatunku, choć innego zupełnie smaku. Po kilku(nastu?) dniach i lekkim podsuszeniu dało się nosem wyczuć trudny do opisania zapach, który przywoływał mi skojarzenia z letnią stodołą, względnie strychem ze zbożem. Jako że to zapachy dzieciństwa, tytoń nastroił mnie pozytywnie niesłychanie.

I teraz najtrudniejsze. Smak. Paliłam to we wrzoścu. Dokładniej w dwóch wrzoścach (Wally Frank i Zembrówka, obie mało jeszcze używane wirdżiniówki).  Paliłam tytoń po rozdrobnieniu (VERY broken flake) i w snopku. Wilgotniejszy i podsuszony. Dominuje klasyka Va, ale dobrej Va. Dają się wyczuć delikatne nutki owocowe, ale jest także, a w zasadzie przede wszystkim, delikatna ostrość. Podejrzenia obecności Pq się zatem gruntują. Cokolwiek by to nie było, niczym dobra przyprawa ustawia smak całej potrawy. I robi to pysznie. Nie za słodko, nie za ostro, w sam raz. Z rzadka, przy delikatnym paleniu, pojawia się coś smakującego lekko wędzonką, ale nie La ani orientami żadnymi. Jakaś suszona śliwka? Może to sugestia zapachowa, ale wydaje mi się, że w smaku też czuć niekiedy trochę tej stodoły w noc po sianokosach. Nic tylko marzyć :)

Room note poddałam dwóm opiniom. Jedna brzmiała „Pachnie jak taki najtańszy tytoń. Te, co wcześniej paliłaś pachniały fajnie, a to… tak…”, a druga „Bardzo słabo aromatyzowane. Przyjemne. Z lekkim posmakiem suszonych śliwek”.

Jedyne, co mi osobiście nie do końca odpowiada to moc. Porównywalna jest chyba do University Flake’a, może ciut mocniej. Słabszy na pewno od Royal Yachtu (RY byłam w stanie palić tylko pół na pół z Mysore, ze względu na moc właśnie), ale i tak, jak dla mnie, na granicy przyjemności, a niekiedy za tą granicą. Za mocno przesuszony zdecydowanie za tą granicą. Choć z drugiej strony znakomicie stawia na nogi.

Paliłam go przy pracach redakcyjnych książki etnograficznej i w roli budzika sprawdził się wyśmienicie. Dla mnie zatem tytoń do zadań specjalnych. Fajczarzom o mocniejszych głowach z pewnością przypadnie do gustu.

Tags: , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*