Ten pierwszy raz…

6 grudnia 2010
By

Już na wstępie uspokajam: nie, oczywiście ten tekst nie jest zachętą do zwierzeń intymnych (choć oczywiście wiele zależy od tego, gdzie postawimy granice naszej intymności) – jest jak najbardziej w temacie fajkowym. Chodzi mi o ten „pierwszy raz” z fajką.

Jaka była? Skąd się wzięła? Kupiona samodzielnie w jakimś porywie natchnienia? Odziedziczona po dziadku lub wujku? Wygrzebana gdzieś wśród staroci na stryszku? A może po prostu otrzymana jako podarunek pod hasłem „pomyślałam(łem) , że będzie ci z nią do twarzy”? Jaki tytoń był tym pierwszym wypróbowanym? Wybranym świadomie czy na chybił trafił? Co skłoniło Was do sięgnięcia po fajkę?

Zadaję sobie te wszystkie pytania, kiedy czytam Wasze wpisy na tym portaliku – i tych starszych wiekiem bądź stażem fajczarskim, i tych młodszych, odkrywających dopiero tajemniczy świat skryty za kotarą fajkowego dymu…

A zadając sobie te pytania, przypomniał mi się mój pierwszy raz i moja pierwsza fajka – historia, którą chciałbym się z Wami podzielić bo wydaje mi się, że ma swój urok…

Nigdy specjalnie mnie nie ciągnęło do papierosów – śmierdziało mi toto i „po”, i „w trakcie”, ale gdy kończyłem liceum i zacząłem coraz intensywniej wybierać się na najrozmaitsze wyprawy „w Polskę” zaczęło mi brakować… czegoś…  Czegoś, co pozwalało by nawiązać jakąś nić porozumienia z autochtonami w zabitych dechami wioskach, czegoś, co ogrzałoby palce w samotne wieczory na wyprawach… Jakoś zgadało się mi o tym z bratem… A brat mi na to: „spróbuj fajki”. I żeby nie poprzestać na samej zachęcie, podarował mi jedną ze swoich fajek.

Brat był początkującym bardzo fajczarzem, może miał trzymiesięczny staż w owym czasie. Natomiast fajka którą mi sprezentował „na próbę”, była jego pierwszą fajką za którą, jak stwierdził, niespecjalnie przepadał. Tak więc fajka od której dymową przygodę zaczynał mój brat, stała się również dla mnie tą, która odebrała mi „dziewictwo”.

Była to zwykła wrzoścówka no name, jak zwykłem określać fajki robione masowo, ale o całkiem przyjemnym kształcie – wysoki cylindryczny komin lekko rozszerzający sie ku górze, długa szyjka i średniej długości ustnik. Kombinacja bardzo udana jak dla początkującego fajczarza, bo choć daleko jej było długością do churchwardenów, to jednak dym ulegał znacznemu schłodzeniu. A początkujący fajczarze mają raczej tendencję do przegrzewania tytoniu, co, jak wszyscy wiemy, przynosi opłakane skutki w postaci poparzonego języka.

Ale wracając do moich początków – fajkę już miałem, pierwsze (i ostatnie zarazem) wskazówki również, jako że w owym czasie ukazywał się tygodnik „Przekrój” (czy on jeszcze istnieje?), a w nim… uroczy cykl krótkich artykulików zatytułowanych „Fajka mniej szkodzi”. Nie pamiętam kto był ich autorem, ale napisane było ładnym, choć prostym językiem – co, jak i gdzie. To było moje 10 przykazań (choć artykułów chyba było mniej niż 10).

A tytoń? Heh, wyboru to na tym polu nie było… Jedyne co udawało się upolować w owym czasie to, o ile pamiętam, była zielona lub czerwona Amphora i mieszanka Clan (która nota bene niezbyt przypadła mi do gustu). Tak więc zaczynałem od czerwonej Amphory, choć gdy tylko połknąłem fajkowego bakcyla, rozpocząłem poszukiwania prawdziwie MOJEGO tytoniu. Na jakiś czas go znalazłem, potem utraciłem – ale to już temat na osobną opowieść…

W tym miejscu mógłbym zakończyć te krótkie wspominki, lecz historia mojej pierwszej fajki na tym się nie kończy… Nie mam już jej. Parę lat później mój przyjaciel sięgnął po papierosy. „Głupi pomysł” – powiedziałem mu i  zachęciłem go, by spróbował palić fajkę. I w tym też celu podarowałem mu… moją pierwszą fajkę.

Przyjaciel mój pali do dziś, o ile wiem, choć dalszy los fajki pozostaje dla mnie tajemnicą. Tym niemniej, w pamięci będę miał chyba już na zawsze fajkę, która otworzyła drzwi do magicznego świata aromatów trzem ludziom, która jak dobra, cierpliwa niania wychowała trzech fajczarzy…

Tags: , ,

74 Responses to Ten pierwszy raz…

  1. heretico
    7 grudnia 2010 at 09:48

    „Przekrój” istnieje. z bardzo porządnej gazety zrobił się tygodnik „megajazzy” & „supertrendy”. po kilku latach czytania przesiedłem się na „Politykę”.

    co do fajek – naszło mnie po prostu. z dnia na dzień :) kupiłem uroczego benta Capitol 602 i do tego słodkiego Savinelli Mr. G. z czasem wpadłem na FMS a potem Fajkanet.pl i tak zostało.

    większość wyborów w sferze fajkowej dokonuję na rympał, niemniej badam grunt to tu to tam

    • Rodent
      Rodent
      7 grudnia 2010 at 09:51

      Znaczy się – jesteś fajczarzem spontanicznym ;)

    • Pendrive
      22 grudnia 2010 at 23:00

      Co do „Polityki”, na ich stronie internetowej pojawił się wywiad z Zygmuntem Baumanem. Niby nic, ale na zdjęciu trzyma… Fajkę!

  2. JSG
    JSG
    7 grudnia 2010 at 10:06

    Moja prawdziwa przygoda z fajką zaczęła się jakoś jesienią 1999r. Była to piękna złota jesień. Do 11 listopada dni były pełne słońca. We wrześniu diametralnie odmieniło się moje życie. Rozpocząłem edukację w szkole średniej. Dzień w dzień, dobrze przed godziną siódmą, opuszczałem bezpieczne przedmieścia mojego rodzinnego miasteczka powiatowego, by rzucać się w wir warszawskiego zgiełku. Jednak moja szkoła była miejscem wyjątkowym, uwięziona w widłach cmentarnych murów, skryta na końcu alei starych dębów i kasztanów, strzeżona przez opuszczone kamienice, broniące dostępu swymi ceglanymi halabardami. Szkoła witała nas co dzień skrzypieniem starych świerkowych schodów, świstem wiatru zamkniętego między skrzydłami spaczonych okien, rzężącym głosem starych głośników radiowęzła. Starsi koledzy wdrażali kotów w sztukę wyskakiwania na przerwę na papierosa, jakoś mnie to nie pociągało, może dlatego że już dużo wcześniej miałem okazję poznać prawdziwy smak tytoniu, delikatnie żarzącego się w fajce z tajemniczego drewna. Wiele miesięcy wcześniej w starej szafie w domu/pracowni mojego ojca wygrzebałem kilka wrzoścowych fajek i skórzany woreczek z wyschniętym na wiór tytoniem. Wtedy nie miałem pojęcia czym jest wrzosiec, nie wiedziałem nic w zasadzie o paleniu fajki, nabijaniu, o poszukiwaniu smaków. W lesie, podczas drogi do domu (od mojego ojca wracałem przez rezerwat Grabicz, miejsce dla mnie magiczne) siadłem na omszałym narzutowym głazie, który mój ojciec wraz z leśniczym, jako SOPowiec uratowali przed wywiezieniem przez kamieniarzy, zapaliłem swoją pierwszą fajkę. Nie pamiętam dziś już wrażeń z tej przygody. Wiem że wypaliłem cały ten suchy tytoń, pamiętam że kupiłem w sklepie dla myśliwych „Cel” jakiś tytoń w białej kopercie, obstawiam że był to Mac Baren Schotish Mixture- bo wtedy asortyment był skromny. Ale po fajkę nie sięgałem zbyt często. Kiedy koledzy wdrażali się w palenie papierosów przypomniałem sobie o fajkach skrytych w szufladzie w mojej domowej ciemni. Zacząłem wtedy fajkę palić, nieomal codziennie. nadal nic nie wiedząc o całej teorii palenia, nabijania, opalania, o smakach. W tym czasie bywałem na warszawskim Kole, poszukiwałem różnych fotograficznych zabawek do eksperymentów, starych książek i zeszytów, trafiłem tam też na kilka fajek, jedną pamiętam do dziś, był to bent buldog, z wkładem z pianki- nawet nie wiedziałem wtedy że to pianka morska. Ojciec powiedział mi trochę o wrzoścu, ale nie na tyle dużo bym nie wygłupił się szukając bulw w korzeniach naszych rodzimych wrzosów. Tej jesieni poznałem swoją drugą zdecydowanie lepszą i ładniejszą połówkę, był 12 listopada, spadł pierwszy śnieg, byłem w kinie na Panu Tadeuszu… To był okres młodocianego buntu, zapuściłem długie włosy, nosiłem się ala Indiana Jones, skórzana wytarta marynarka, kapelusz no i fajka. W szkole szybko stałem się rozpoznawalny jako dziwoląg. Często na okienkach, czy w trakcie pracowni siadałem na ławce przed szkołą i spokojnie paliłem sobie aromatyczne tytonie… Ale fajka nie była dla mnie ważna, łamałem je, gubiłem, wystukiwałem popiół o obcas buta… paliłem raz po razie i ten stan trwał bardzo długo i kto wie czy wzorem bretońskiego chłopa nie trwał bym w nim do końca swoich dni, ciesząc się smakiem rumroyall w moich zapuszczonych zarosłych smołą fajkach… ale to już zupełnie inna opowieść.

    • Rodent
      Rodent
      7 grudnia 2010 at 14:52

      … a więc początki były tak jakby przez „dziedziczenie” ;) A czy ten głaz o którym piszesz to ów „głaz Edmunda” (swoją droga skąd ta nazwa?) przy czerwonym szlaku rowerowym?
      Głazy są dobre do „zasiedzenia” przy fajczeniu :)

      • KrzysT
        KrzysT
        7 grudnia 2010 at 15:05

        Kiedyś tak się nazywał. Teraz jest znany jako „głaz JSG”.

        (przepraszam Janku, musiałem)

  3. KrzysT
    KrzysT
    7 grudnia 2010 at 10:43

    1. Autorem cyklu (jak i książki pod tym samym tytułem) był Zbigniew Turek. Nie wypada nie wiedzieć, bo to klasyka. Książka bywa na Allegro, w chorych cenach, głównie reprint z 1993.
    2. „Przekrój” istnieje i – wbrew temu, co twierdzi Heretico – jeszcze daje się czytać, choć bywało lepiej, choćby przed ostatnią zmianą właściciela.
    3. Gif jest mistrzostwem świata!

    • heretico
      7 grudnia 2010 at 11:03

      Krzysiu, ja uważam, że jest w „Przekroju” jest teraz tak mało treści, że aż żal mi wydawać na niego prawie 5 pln. Raczkowski & Pilch to zdecydowanie za mało.

      • KrzysT
        KrzysT
        7 grudnia 2010 at 11:15

        Pilch jest dla mnie akurat mało strawny ;)
        Zależy, czego oczekujesz.
        Mają przyzwoity dział kulturalny (uwzględniający również np. gry i komiksy, co nie jest oczywistością w prasie papierowej), BARDZO zacny dział naukowy, którego autorzy ewidentnie grzebią po paru czytanych przeze mnie blogach i jeszcze parę. No i Raczkowskiego ;)
        A ja zawsze wolę poczytać o nowościach wydawniczych niż o bieżącej polityce.
        Oj, chyba zeszliśmy z tematu.

        • heretico
          7 grudnia 2010 at 11:28

          dlaczego zeszliśmy ? o kulturze na portalu o fajkach – jak najbardziej odpowiednie miejsce :)

      • Rodent
        Rodent
        7 grudnia 2010 at 11:21

        Zdaje się że przy najbliższym pobycie w kraju zainwestuję te 5 zł żeby się przekonać co tam zostało z dawnego „Przekroju”…

        • heretico
          7 grudnia 2010 at 11:27

          www(kropka)przekroj(kropka)pl

          wejdź i się przekonaj.

    • Rodent
      Rodent
      7 grudnia 2010 at 11:27

      Dzięki za info o książce i komplement odnośnie GIFa ;)

  4. montoya
    montoya
    7 grudnia 2010 at 13:49

    Fajny tekst. Lubię takie nostalgiczne wspominki. Nie mam za bardzo czym się chwalić, historia wręcz banalna, a na dodatek nie najlepiej o mnie świadczy, ale może ku przestrodze kolejnym się nada.
    Póki mój Instytut mieścił się w rozpadających się baraczkach z blachy falistej na Ochocie nikomu nie przychodziło do głowy zakazywać tam palenia. Więc wędrując z jednego kąta korytarza na drugi można było wywąchać różne wanilie snujące się spod drzwi tego czy innego profesora czy doktora. Może palili nie tylko aromaty, może to mój niewprawny tytoniowo nos nie dość że początkująco-studencki to jeszcze babski. Dla mnie to była głównie wanilia. I tak się zaczęło… Papierosy mnie nigdy nie pociągały, już prędzej tytoń samodzielnie skręcany, bo nie dość że frajda ze skręcania to jeszcze – w odróżnieniu od papierosów – ma to jakiś smak. Ale to też nie na tyle żeby kupić i wypalić od początku do końca bodaj jedną paczkę. A fajka ciągle gdzieś w tle.
    Myśli o fajce nachodziły mnie przez dość długi czas, ale z jednej strony było w niej coś pociągającego, zaś z drugiej zdrowy rozsądek mówił, że to zabawa „nie dla dziewczynek”, że wydam swoje skromne studenckie pieniądze być może bez sensu – bo co jak mi się to nie spodoba itd. itp.
    Ale w końcu stało się! Na stołecznym Dworcu Centralnym zakupiłam 18 B&B i Mac Barrenowską Vanillię Loose Cut. Nomen omen jak blondynka. Bez pojęcia o niczym. Fajkę bo ładna, tytoń bo wanilia. Nie to żebym nie poświęciła wcześniej czasu na poczytanie tego i owego. Poświęciłam. Z tym że 6 lat temu oferta internetowej informacji była dla początkującego nieco trudniejsza w odbiorze i po paru dniach poczytywania tego i owego miałam w głowie chaos i przekonanie, że wszystko kwestią smaku i tak czy siak trzeba przetestować na własnej skórze.
    I owszem, naczytałam się o technikach nabijania fajki, wiedziałam czym się różni wrzosiec od gruszki (ale ledwo było mnie stać na gruszkę więc wiedza to była teoretyczna), mniej więcej wiedziałam jak zacząć. Z tym że o istnieniu tak oczywistej dla wszystkich rzeczy jak filtr dowiedziałam się pod koniec tej pierwszej paczki tytoniu. Bo przecież o takich przyziemnych łopatologiach nikt nie pisał na ówczesnych fajczarskich stronach. Pracowicie czyściłam więc fajkę wyciorkiem od strony ustnika i tyle. Żeby ją rozkręcać nie przyszło mi do głowy, bo bałam się ją uszkodzić.
    I nie chodzi mi o to by epatować własną głupotą, bo wstyd mi okrutnie za te początki, ale o to, że czasem warto tez pisać i mówić o oczywistościach. Może jestem ekstremalnym przypadkiem – oby.
    Teraz ta moja pierwsza gruszeczka spoczywa w Fajkowej Szufladowej Krainie Wiecznej Szczęśliwości, ale po trzech latach jej wiernej służby dostałam na Dzień Dziecka pierwszą wrzoścówkę z pracowni Pana Worobca. I tak zaczął się kolejny etap fajczarskiej przygody. Ale to już zupełnie inna historia…

    • jalens
      7 grudnia 2010 at 15:01

      Fajnie się Ciebie czyta.

      • montoya
        montoya
        7 grudnia 2010 at 15:30

        Z podziękowaniem :)

    • Rodent
      Rodent
      7 grudnia 2010 at 15:12

      nie wiem czemu sądzisz że Twoja historia nie najlepiej o Tobie świadczy bo ja osobiście nie widze w tym nic głupiego. Powiem więcej – wiele osób „postronnych” wącha dym fajczarzy, niektórzy go lubią, niektórzy nie, ale Ty jesteś przykładem osoby dla której kontakt z „room note” stał się bodźcem do własnych fajkowych podróży w krainę aromatów. Bodźcem na tyle silnym, że przełamał stereotypowe myślenie o tym co jest a co nie jest „dla dziewczynek” :) Brawo!
      A poza tym, o ile dobrze zapamiętałem z Twojego profilu, jesteś archeologiem, a wierz mi, archeolog bez fajki to jak żołnierz bez karabinu :p

      • montoya
        montoya
        7 grudnia 2010 at 15:17

        nie najlepiej o mnie świadczy historia z filtrem. jak już po wypaleniu całej paczki dowiedziałam się, że coś takiego tam w środku siedzi, a co więcej trzeba to wymieniać to był tak zarośnięty, że jego wydłubanie naprawdę groziło uszkodzeniem fajki. za to mina Pana w trafice na moje podpytywania co to dokładnie ten filtr i dlaczego mój jest w kolorze ciemnej czekolady – bezcenne!

        • Rodent
          Rodent
          7 grudnia 2010 at 15:24

          na pocieszenie powiem Ci, że kiedy ja zaczynałem palić to moje wszystkie fajki miały tylko taki filtr – kondensator z pręcika aluminiwego więc było mi łatwiej. Prawdopodobnie to uchroniło mnie przed podobnym doświadczeniem jak Twoje ;)
          Zresztą też zastanawiałem się kiedyś po ilu paleniach powinienem wymienić filtr jak już w końcu wpadła mi w ręce fajka z filtrem ;)
          I nawiasem mówiąc do dziś preferuję te fajki z „pręcikiem” zamiast filtrów :)

        • jalens
          7 grudnia 2010 at 15:26

          Jeśli myślisz, że byłaś wyjątkiem, to grubo się myślisz. Jeśli z babską szczerością zapytasz, czy ja miałem podobnie, to prawie Cię znienawidzę i mruknę: nooooo.
          To metalowe to pryszcz, to brązowe zasycha, ale filtry 9mm, to ja jeszcze półtora roku temu używałem… hm, trzykrotnie.

  5. torquemada
    7 grudnia 2010 at 22:39

    O fajce opowiedział mi kuzyn, nie zachęcał mnie, nie namawiał, ot tak wspomniał tylko, że zaczął palić. Napomknął o wrzoścu i gruszy, o nabijaniu i czyszczeniu o kolekcjonowaniu. Paliłem kiedyś papierosy i jestem bardzo szczęśliwy , że je rzuciłem do głowy by mi nie przyszło aby zacząć palić ponownie.
    Ale słowa kuzyna zapadły mi w głowę, musi być w niej sporo pustego miejsca bo co chwila powracały spotęgowane jak echo. Wreszcie poddałem się i wpisałem w google „fajka forum” wpadłem na całego. Przez dobry miesiąc każda chwila spędzona przy komputerze poświęcona była fajce, czytałem wszystko co udało mi się o niej znaleźć, chciałem wiedzieć jak najwięcej, z rzadka tylko przebąkiwałem w domu że to musi być fajna rzecz i że może chciałbym spróbować.
    Niestety opór z jakim się spotykałem szybko sprowadzał mnie na ziemię.
    Myślę, że zarzucił bym temat fajki gdybym w tym właśnie czasie nie trafił na ten portal, artykuły jalensa, rodenta czy JSG załatwiły mnie do reszty. Już wcześniej podejrzewałem, że palenie fajki to wspaniała rzecz, nie mogło być inaczej jeżeli ludzie pisali o tym z taką pasją i zaangażowaniem. Z jeszcze większym zapałem przekopywałem internet, po kilka razy czytałem artykuły o kupnie pierwszej fajki, wyborze tytoniu, nabijaniu, opalaniu fajki i samym paleniu. Mocno do serca wziąłem sobie przestrogi weteranów i postanowiłem, że ja takich błędów nie popełnię. W między czasie zacząłem regularnie odwiedzać trafiki i oglądać ich zasoby, nader skromne muszę przyznać ponieważ mieszkam w powiatowym miasteczku, oraz allegro. Z allegro zrezygnowałem dość szybko, stwierdziłem, że swoją pierwszą fajeczkę chcę kupić osobiście, wziąć ja do reki i dokonać wyboru z pełną premedytacją. Umówiłem się z kuzynem, że podczas mojej wizyty w Poznaniu urwiemy się żonom i wyskoczymy do trafiki. Niestety wyjazd bardzo się odwlekł, a ja nie mogłem już wytrzymać na miejscu, któregoś pięknego dnia o prostu wyszedłem z domu i nogi same zaniosły mnie do trafiki. Po powrocie do domu stwierdziłem , że mam problem z przyswajaniem wiedzy, w siateczce przyniosłem jedną gruszkę Mr Bróg nr 34, jakąś wrzoścówkę no name (dzisiaj zaczynam nabierać podejrzeń, że jest lakierowana i ma zbyt wąski komin), w myślach nazywam ją lampartem bo ma tyle plamek szpachli, filtry, wiedziałem o nich od początku, kilka wyciorków i zapalniczkę zippo do fajki. Myślę, że najlepszym zakupem tego dnia okazał się Squadron Leader Gawith’a. Nie zacząłem od razu palić o nie, wciąż nie miałem pozwolenia żony, ale miałem koncept jak to obejść, często pracuję na nocki więc zapakowałem to wszystko do torby i do roboty. Odizolowawszy się od współpracowników zacząłem swoje pierwsze misterium fajczarskie i tu w zasadzie mógłbym skończyć z wzniosłymi słowy. Dalej była już proza fajczarskiego raczkowania, tytoń wcale nie pachniał słodko, dym gryzł jak jasna cholera, a fajka paliła się (dosłownie) bardziej dzięki zapalniczce niż tytoniowi. Na drugi dzień wróciłem do domu i z poważną miną zakomunikowałem żonie, że zrobiłem coś złego i muszę jej o tym powiedzieć. Mój Skarb podejrzewał mnie chyba o jakieś niecne czyny bo kiedy się dowiedział, że chodzi mi tylko o fajkę to uśmiech pojawił się na jej twarzy i stwierdziła, że skoro tak mi na tym zależy to mogę sobie palić. No i sobie palę, czy czerpię z tego przyjemność? Chyba jeszcze nie, cieszę się kiedy palę kilka minut i nie muszę używać zapalniczki, mam satysfakcję gdy tytoń wypali się do końca i kiedy uda mi się nie poparzyć języka. Ale się nie poddaję, zazdroszczę starym wygom ( bez obrazy) kiedy piszą o smakach i aromatach, obce mi jest pojęcie „smacznej fajki” ale nie zrezygnuję dopóty dopóki się tego nie dowiem.
    Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłem.

    • JSG
      JSG
      7 grudnia 2010 at 22:45

      Podziwiamy zacięcie i wyrozumiałość żony… trzymamy kciuki,

    • jalens
      7 grudnia 2010 at 22:50

      1. Osusz tytoń mocniej, niż myślisz, że trzeba.
      2. Do komina załaduj mniej, niż myślisz, że trzeba.
      3. Ubij lżej, niż myślisz, że trzeba.
      4. Pal wolniej, niż myślisz, że trzeba.
      5. Nie myśl, że kilkakrotne przypalenie przynosi ci ujmę na honorze.

    • Wojtek
      Wojtek
      7 grudnia 2010 at 23:05

      nie przejmuj się – ja po kilku miesiącach fajczenia już poczułem smak tytoniu :D wcześniej sobie wmawiałem że jest smaczny i dzięki temu dałem radę pokonać mój okres inkubatorowy.

      Ale od początku ;) Przez ponad rok, jak pracowałem, paliłem po paczce Cameli, LM lub Viceroy’ów dziennie i w końcu postanowiłem z tym ochydztwem skończyć. Nie było łatwo. „Rzucanie palenia jest proste – robiłem to setki razy” ;) W moim przypadku podchodziłem do tego z 10 razy. Ostatnim była próba przerzucenia się na fajkę, więc znalazłem w internecie etrafikę fajkowo i kupiłem Bróga 35, wyciory, niezbędnik i Mac Barena Cherry Choice (nota bene mi smakował, może kiedyś do niego wrócę). Dzień po zamówieniu znalazłem forum FMS i fajkanet, poczytałem, dowiedziałem się że nie popełniłem straszliwego błędu przy doborze tytoniu, a następnego dnia przyszła paczka. Otworzyłem, zapaliłem (zużyłem całą paczkę zapałek ;)) i… spóźniłem się do klienta (w tym czasie już miałem problem ze znajdywaniem klientów i po 2 tygodniach zrezygnowałem z nieowocnej już pracy). Matka nie wiedziała nic o tym że palę papierosy bo by mnie inaczej wydziedziczyła, więc miałem zagwostkę… Postąpiłem po męsku i się pochwaliłem mamusi moim nowym nabytkiem :D nie była zachwycona, ale po 3 miesiącach dyplomatycznych zabiegów udało mi się wynegocjować pozwolenie na palenie w pokoju ;)

  6. torquemada
    7 grudnia 2010 at 23:02

    Dziękuję za rady!
    Każda jest cenna tym bardziej, że wszystkiego co wiem o paleniu fajki dowiedziałem się na tym portalu od Was. Nie znam żadnego fajczarza, albo wydaje mi się, że nie znam. Kuzyn mieszka 15okm ode mnie i jeszcze razem nie mieliśmy okazji zapalić. Ale jest nadzieja, dzisiaj miałem dobry dzień, najpierw kobietka z trafiki powiedziała mi, że jest kilku palaczy regularnie odwiedzających jej sklep więc jest szansa, że prędzej czy później na któregoś wpadnę. A później stojąc w kolejce w zatłoczonym sklepie przez okno wystawowe zobaczyłem człowieka, przeciętny facet, pod pięćdziesiątkę, szedł sobie z czapką naciągniętą na uszy, torbą przewieszoną przez ramie i rękoma w kieszeniach i kurzył fajeczkę. Cieplej mi się zrobiło na sercu, to był tak egzotyczny widok, że mnie zatkało. W życiu tak się nie ucieszyłem na widok faceta!

    • jalens
      7 grudnia 2010 at 23:27

      Ja to nawet z tą radością, to miałem problemy – zawsze się tak szeroko uśmiecham na widok fajczarza, że część z nich pewnie bierze mnie za homonima.

      • JSG
        JSG
        7 grudnia 2010 at 23:46

        A ja jak widzę innego fajczarza, wyciągam fajkę z gęby, chowam do kieszeni i przechodzę na drugą stronę ulicy…. a co… ze statystycznego punktu widzenia to i tak kolejny zjadacz albso, czy innych wynalazków Planty, który w wypadku ewentualnej rozmowy, będzie mi wmawiał wyższość świąt bożego narodzenia nad wielką nocą. A jak raz na 20 tafia się ktoś innego kalibru- cóż… moja strata…
        A tak na poważniej- to tak zwykle działa, spuszczamy wzrok i przemykamy obok siebie we własnych obłokach dymu każdy… taki kraj, takie miasto…

        • jalens
          7 grudnia 2010 at 23:59

          Ostatnie zdanie – jak najbardziej :D

  7. torquemada
    8 grudnia 2010 at 07:25

    Szkoda. Myślałem, że to inaczej działa. Ale mam jeszcze czas żeby się o tym przekonać. Na chwilę obecną cieszy mnie wszystko z fajką i fajczeniem związane.

    • JSG
      JSG
      8 grudnia 2010 at 07:50

      To trochę jak z kierwcami starych aut, np właściciele volvo 2xx są dla siebie zawsze serdeczni, ale już właściciele takiego mercedesa s cupe, to zwykle zamknięte w sobie buraki.

      • jalens
        8 grudnia 2010 at 07:58

        Proponuję beż żadnych tabu i zrobić tabelkę fajek z podziałem na buractwo i nie-buractwo. ;)

  8. yopas
    yopas
    8 grudnia 2010 at 09:58

    Do kategorii buractwo będzie pasować fajka nabita tytoniem o aromacie buraka ćwikłowego… swoją drogą ciekawe czemu nie pali się tytoni aromatyzowanych na sposób przaśny: burak, pomidor, żur z kiełbasą… albo (o matko!) śledzik w śmietanie…

    • jazz59
      8 grudnia 2010 at 10:17

      Lub też dlaczego nie wędzi się latakii dymem z jałowca – dla smakoszy…

      • jalens
        8 grudnia 2010 at 10:26

        Akurat latakie cypryjskie bywają wędzone m. in. w dymie śródziemnomorskich jałowców i innych iglaków. :)

        Ale Twoja i Yopasowa dociekliwość, to nie tylko ewidentne naruszenie kolejnego tabu, ale i propozycja, jak uzdrowić niekompetencję Pań Sklepikarek.

        Przedstawcie sobie – wchodzi fajczarz do trafiki i krzyczy: „Dwa razy pomidorowa, raz żurek oraz lorneta i meduza.” I można zdegustować na miejscu – z fajki przykręconej do lady śrubą i z kołeczkiem na krowięcym łańcuchu.

        EDIT: New Polish Taste Tobbacos… – w ostatnim słowie nie ma literówki…

        • jazz59
          8 grudnia 2010 at 10:48

          Latakia o smaku jajecznicy na boczku…to nawet trochę konweniuje ,prawda?

        • heretico
          8 grudnia 2010 at 10:59

          ale ustnik musiałby być wymienny. w celu zachowania zasad BHP :)

          • heretico
            8 grudnia 2010 at 11:00

            „wymieniany” , miało być :)

        • yopas
          yopas
          8 grudnia 2010 at 12:15

          No i czuć w tej latakii te choinki… Rotm mi napisał, że w Balkan Flake’u to cedr z Libanu…

  9. goowpea
    16 grudnia 2010 at 02:52

    Zafacynowanie fajką w moim wydaniu wywodzi się z przystanku autobusowego. Miejsce może i dziwne, ale już spieszę z wyjaśnieniami jak do tego doszło. Otóż, był to dżdżysty, mglisty dzień. Jednak pomimo złej pogody trzeba czasem gdzieś pojechać, a wtedy przystanek autobusowy trzeba odwiedzić. Komunikacja miejska jak zwykle mnie nie zawiodła i autobus się spóźniał. Cały okres oczekiwania spędziłem w towarzystwie tajemnieczego jegomościa w długim prochowcu z postawionym kołnierzem oraz kapeluszu. Twarzy jego dojrzeć nie było sposobu, a jedynym elementem jaki dało się zauważyć, była właśnie fajka. Wypuszczał z niej kłęby dymu niczym lokomotywa zagęszczając mgłę, która i tak skromna nie była. Aromat brzoskwini oraz, nieokreślonej wtedy dla mnie, słodyczy rozchodzącej się wokół niemalże mistycznego osobnika, prześladował mnie tygodniami. Z niecierpliwością oczekiwałem kolejnych dni kiedy będzie mi dane spędzić z nim trochę czasu na przystanku tylko po to, aby móc chłonąć zapach jaki roztacza. Wtedy też wykiełkowała we mnie myśl „chcę mieć fajkę”. Oczywiście jak w wielu wypadkach łatwiej pomyśleć niż zrobić. Jako biednego ucznia liceum nie było mnie stać kupno nowej fajki ze sklepu, a na dofinansowanie ze strony rodziny nie miałem co liczyć (w ramach wyjaśnienia cała rodzina w tytoniu widzi śmierć, która macha nie tylko kosą, ale i całym kombajnem). Sprawa fajkowa przycichła na ponad rok. W tym czasie zdążyłem zapomnieć o nieznanym fajczarzu oraz o jego aromacie.
    Aż do pewnego wiosennego dnia, kiedy to moja koleżanka wyciągnęła mnie na zakupy. Nie jednak byle jakie zakupy, ale w poszukiwaniu starych winyli. Po paru godzinach podróży trafiliśmy do (niestety nieczynnego już teraz) antykwariatu. I tam, poza niesamowitą ilością winyli, znajdowały się drzwi. A na drzwiach fajki. Mrowie fajek. Bez opamiętania rzuciłem się w ich kierunku, na poszukiwania tej jedynej. Przeglądałem, przebierałem, grzebałem, aż w końcu, w najniższym rzędzie przycupnięta, niemalże wystraszona siedziała ona. Chwyciła mnie za serce już w pierwszej chwili. Wygrzebując ostatnie pieniądze z portfela oraz zadłużając się u koleżanki, zostałem szczęśliwym nabywcą fajki. Jednak trawy w tej fajce palić nie będę. Po informację co należy zapalić sięgnąłęm do tego portaliku właśnie. To dzięki uprzejmości oraz znajomości tytoniu obecnych tutaj ludzi zapaliłem DTM Malthouse’a. Jakaż duma rozpierała mnie kiedy wypaliłęm pierwszą fajkę za pomocą zeldwie dwóch zapałek. Język był dość sztywny i piekł przez jakiś czas, ale ten pierwszy raz zapamiętam na zawsze. Teraz trochę się już wprawiłem w nabijaniu, odpalaniu oraz paleniu fajki. Nauczyłem sie też puszczać kółeczka (co czasem wywołuje komentarze typu „zrób statek” albo inne tego pokroju) oraz dobrałem swój, póki co, ulobiony tytoń, ale to już inna historia na innym temacie;)

    • jalens
      16 grudnia 2010 at 08:12

      Dawno Cię nie było, cieszę się, że znów wpadłeś.

    • Rodent
      Rodent
      16 grudnia 2010 at 09:32

      Wygląda na to, że była to miłość od pierwszego… powąchania(?) ;)Dzięki za podzielenie się swoją przygodą :)

  10. angreg
    angreg
    19 grudnia 2010 at 19:19

    Jak było z moją pierwsza fajką?

    Wieczory teraz zimne a fajka w ciepłym pokoju długo się pali.
    Zatem na tak zadane pytanie, przewrotnie i bardzo okrężną drogą odpowiem w ten sposób:
    Hoimar von Ditfurth, swego czasu elokwentnie wywodził, że na początku był wodór.
    Jeżeli twierdzenie to rozpatrywać w aspektach, kosmologicznych fizycznych czy też innych ….. cznych nauk to rację niezbitą zapewne miał.
    Ujmując jednak owo zagadnienie z perspektywy tego co ma pamięć ogarnia, to śmiem twierdzić, że na początku, była ścieżka.
    Z pozoru nic szczególnego – ot taki długi, bardzo długi rząd niedbale rzuconych płyt chodnikowych, wijący się w poprzek sosnowego zagajnika.
    Gdy jednak wnikam w swoje wspomnienia, wtedy to nieustannie deptane, częstokroć ubłocone dzieło ludzkiej przemyślności nabiera wymiaru bardzo ważnego symbolu. Symbolu, który niejako fizycznie łączy w jedną spójną całość dwa diametralnie różne światy.
    Jeden koniec ścieżki mocno i nadzwyczaj poważnie tkwił w podziwianym wówczas przeze mnie świecie dorosłych.
    W miejscu tym stały rozłożone rzędem:
    – zakurzona fabryka z kominami wielkimi, że aż strach;
    – czarno – czerwone hałdy żużla piętrzące się niczym ogromne góry;
    – lśniące w słońcu szyny kolejowe wyciągnięte hen aż za horyzont
    i przystanek, do którego raz na godzinę podjeżdżał czerwony autobus linii 109.
    Było tam też kino z podłogą wyłożoną czarnymi deskami i bar wypełniony kłębami dymu, kwaśnymi od zapachu piwa.
    Ten świat fascynował mnie i nieustannie przyciągał swą niedostępnością oraz niepojętą wówczas powagą dorosłości.
    Drugi zaś koniec ścieżki podbiegał prosto pod drzwi przedszkola mieszczącego się w murowanym czerwoną cegłą budynku.
    Przysadzisty to był dom, obrośnięty wokół licznymi krzewami dzikiej róży.
    Z początkiem lata, liście tych krzewów okryte były tęczą bijącą od setek pancerzy chrząszczy kowalikami zwanych. Zwabione one delikatnym zapachem różowych kwiatostanów zlatywały się Bóg wie skąd, gęsto obsiadając delikatne ale boleśnie klujące pędy.
    Ja też uwielbiałem ten zapach bo gdy stojąc wśród liści przymykałem oczy – zdawało mi się, że gałązki obwieszone są tłustymi pączkami, które wypiekała babcia.
    Wnętrza przedszkola nie pamiętam.
    Dziś przedszkole kojarzy mi się wyłącznie z niebieskim marynarzykiem i dwoma ogromnymi, kaflowymi piecami.
    Doskonale za to pamiętam pomalowane mrozem szyby i radosne, bezpieczne ciepło promieniujące z brązowych kafli pieców kiedy przychodziła pora leżakowania. Umiejętnie i po cichu potrafiło ono wcisnąć się pod koce, którymi okryte były dzieciaki, przynosząc im sen doprawiony zapachem kakao i pasty z dębowych klepek parkietu.
    Kiedy byłem już na tyle duży by sięgnąć wzrokiem poza krzaki dzikiej róży to spostrzegłem, że nieopodal przedszkola wyrosła szkoła.
    Była to piękna i dumna ze swej wielkości „tysiąclatka”. W owych czasach lśniła świeżym lakierem, pyszniła się ogromnymi oknami i wielką salą gimnastyczną wyłożoną skrzypiącym parkietem. Ruch i harmider nieopisany trwały w niej od rana do wieczora a mimo to ostry dźwięk dzwonka słychać było aż z kilometra.

    Dwa różne światy.
    Jeden kolorowo – beztroski, bezpieczny choć czasem szalony wygłupami,
    drugi zaś szaro – odpowiedzialny, zabiegany i ciężki zmęczeniem zapracowanych rodziców.
    Pomiędzy nimi zaś owa ścieżka stała i łącząc je w jedną całość najważniejszą była choć przecież nikt o tym wtedy tak nie myślał.

    Pewnego dnia pędziłem ową ścieżką w kierunku fabryki.
    Mogłem mieć wtedy lat dziesięć a może jeszcze mniej. Zmierzchało już, albowiem ku jesieni się miało więc dzień krótkim był.
    Śpieszyłem się by zdążyć przed zamknięciem kiosku „RUCH”, który stał opodal głównej bramy zakładu. Wiedziałem przecież – plotkę gminną znając – że Pani kioskarka, która starą panna była, w trosce o cnotę swą ciemności się obawia i przed zmrokiem interes bezwzględnie zwija.
    Gdybym dnia tego nie zdążył przed zamknięciem, strata niepowetowana by była. W ręce bowiem ściskałem 4 złote i 50 groszy z przeznaczeniem na zakup zeszytu „Małego Modelarza” a nie był to zwykły, kolejny zeszyt.
    Był to zeszyt specjalny, najważniejszy na świecie, w którym znajdował się model najwspanialszego i najdzielniejszego czołgu T – 34 „Rudy”.

    Gnany zatem obawą, że nie zdążę, pędziłem na nic nie bacząc.
    Nagle, osadziły mnie w miejscu głośne słowa
    – mały uważaj!
    Przede mną stał młodzian zwany przez wszystkich Adasiem.
    Rosły on był, wyższy ode mnie o głowę i wąsy nawet już miał.
    Dopiero co – przed wakacjami ukończył podstawówkę i dalsze nauki pobierał w przyzakładowej szkole zawodowej a więc prawie, że dorosłym się zdawał. Szacunek zatem wielki we mnie wzbudzał dlatego nie bez odrobiny strachu ale też i ze zdziwieniem niemałym podniosłem na Niego wzrok.
    Zdziwienie me wynikało z faktu, że niespotykanym było aby tak dojrzała osoba jak Adaś raczyła zauważyć tak małego brzdąca jak ja.
    Kiedy zawstydzony otwarłem usta by wybąkać ciche przepraszam, po tym co przed sobą ujrzałem słowa te nagle, uwięzły w mym gardle.
    Otóż – Adaś stał przede mną w nonszalanckiej pozie ściskając zębami wspaniałą, kolorową fajkę.
    Widząc mój osłupiały wzrok, wypuścił kłąb siwego dymu i przymykając z lubością oczy, powiedział mlaskając językiem
    – świetna jest ta mięta. Dobry rocznik.
    Potem ujął fajkę w palce, podsuną pod me oczy i rzekł dobitnie
    – sam wytoczyłem z prawdziwej wiśni. O, a te wzory – mówiąc to wodził palcem po zapuszczonych farbą nacięciach – to wojenne barwy Irokezów.
    – Co mały, zatkało kakao, hę?- zaśmiał się dumnie.

    O mamuśku ty moja jedyna – zakwiliło w duszy mej. Toż Adaś podtyka mi pod nos najprawdziwszą, dymiącą fajkę i na dodatek jest ona w barwach wojennych Irokezów.

    W rzeczy samej dzieło Adasia niezwykłe było.
    Prosta główka i długi ustnik wykonany z łodygi pałki wodnej tworzyły kształt żywcem przypominający fajkę Huckleberry Finna.
    Ta prostota urzekała i jednocześnie porażała nagle uświadomiona myślą, że przecież i ja taką fajkę zrobić mogę.
    Mało tego, nie dość , że mogę to na dodatek gdy to zrobię stanę się prawie tak dorosły jak Adaś.
    Rozgorączkowany tok moich myśli przerwał głos Adasia wystukującego fajkę o obcas zabłoconego buta.
    – No cóż, wszystko co dobre szybko się kończy – stwierdził filozoficznie patrząc z żalem no popielato – czarne resztki wysypujące się z kominka prosto na chodnik.
    – Jutro kumpel załatwi mi tytoń „Bosman”. To dopiero będzie palenie – mówiąc te słowa odwrócił się na pięcie i nie zawracając sobie więcej głowy mą nikczemną postacią, odszedł kołysząc ramionami jak stary marynarz.

    Takim to oto sposobem, fajka czyli jeden z atrybutów świata dorosłych niejako sama wyszła mi naprzeciw po tej dziwnej ścieżce.
    Gdybym wtedy taki rozum miał jak dzisiaj, niechybnie uznałbym to za znak jakowyś z nieba mi zesłany ale przecież tylko lat 10 miałem.
    Stałem więc po środku ścieżki a w głowie mej kłębiło się tysiąc pomysłów i sposobów na to, jak fajkę podobną do „adasiowej” zrobić.

    No i zrobiłem.

    Ile przebiegłości, zręczności i różnych mozolnych zabiegów to wymagało tego żadne słowo wypowiedzieć nie zdoła.
    Wystarczy powiedzieć, że jedynym narzędziem, które miałem do dyspozycji był mały scyzoryk z korkociągiem.
    Rzecz jasna w tym miejscu zauważyć należy, że z uwagi na siermiężne czasy w jakich to się działo, nie był to bynajmniej wszystko mogący, szwajcarski MacGyver ale stary, poczciwy „Gerlach” z jednym ostrzem.
    Koniec końców, wiśniowa fajka była gotowa i w niczym bynajmniej od pierwowzoru swego nie odbiegała. Śmiem nawet twierdzić, że piękniejszą od niego była, bowiem dzięki kilku kogucim piórom misternie wraz z koralikami do ustnika przywiązanym, do złudzenia oryginalny kalumet na jakimś zdjęciu podpatrzony przypominała.
    Zatem – dzięki swej woli nieugiętej i sprawnym palcom, stałem się w końcu posiadaczem w pełni użytkowej, wiśniowej fajki.

    Tylko co dalej?

    No właśnie – co dalej?
    Muszę przyznać, że wtedy w mym młodym umyśle zaistniał poważny dylemat moralny.
    Z racji wychowania, święcie wierzyłem w to, że palenie tytoniu dozwolone jest tylko tym ludziom, którzy ukończyli 18 lat, a mnie sporo jeszcze do tej granicy wiekowej brakowało.
    Co zatem czynić mam?
    Mógłbym wzorem Adasia sięgnąć po miętę i używać jej powiedzmy w celu leczniczych inhalacji ale w okolicy, w której mieszkałem ten towar był dość egzotyczny.
    Szukać zatem mięty, czy też złamać zasady moralne i podprowadzić Tacie kilka papierosów, które po wykruszeniu idealnie nadawały by się do spalenia w fajce – nie wiedziałem i wielce mnie to martwiło.
    Tak oto biłem się z własnymi myślami aż do momentu gdy zgodnie z tym czego mnie w szkole uczono, z pomocą przyszła wiedza w książkach zawarta.
    Jak większość z chłopców mojego pokolenia, namiętnie czytałem powieści Karola Maya. Na pamięć znałem sylwetki bohaterów, ich dokonania i słowa.
    W którymś z tomów, narrator będący namiętnym palaczem cygar opisywał sposób w jaki podczas długich podróży przez prerię wykonuje ich surogaty. Zrywał on w tym celu liście dzikiej wiśni i po krótkiej fermentacji pod kulbaką swego konia, skręcał z nich cygara prawie tak dobre jak oryginalne.

    To było prawdziwe olśnienie.
    Jak z nazwy wynika, liście wiśni tytoniem nie są więc paląc je zakazu nie złamię. Mało tego, nie dość, że nie złamię to jeszcze na dodatek postąpię tak jak mój ulubiony bohater.
    No cóż, rozwiązanie zaiste przednim by było gdyby ni jeden mały problem – w owych czasach nie miałem jeszcze konia nie wspominając już o kulbace.
    Gdy teraz w latach już zaawansowany będąc, rozmawiam czasem z moimi rówieśnikami o czasach zamierzchłych, jednogłośnie wtedy stwierdzamy (zwłaszcza przy wódce), że nasze pokolenie dziwnie potrafiło sobie radzić robiąc często coś z niczego.
    Prawdą zatem jest, że konia nie miałem ale od czegóż głowa na karku i wrodzony ciąg do wiedzy wszelakiej.
    Szybko tedy wyczytałem (internetu rzecz jasna jeszcze nie miałem) na czym polega fermentacja i w interesującym mnie temacie wykoncypowałem logicznie, że proces uzdatniania liści mogę przeprowadzić korzystając z ciepłoty i wilgotności własnego ciała.
    Jak owe teoretyczne założenia w życie wprowadziłem nie powiem nawet na spowiedzi, w każdym razie ich efekt końcowy dał produkt najwyższej jakości.
    Zaangażowawszy się tak dalece zarówno umysłem jak i ciałem w temat produkcji „tytoniu”, postanowiłem w końcu że pójdę „na całość”.
    Myśląc tak, cały czas miałem na uwadze absolutną w tym temacie wyrocznię czyli niezastąpionego Karola Maya.
    W Jego powieściach był jeden fragment, w którym alter ego autora analizował ingrediencje wchodzące w skład tytoniu palonego w fajce pokoju.
    Ja we wspominanym czasie świecie wierzyłem w słowo pisane i takie wymienione w książce składniki owego tytoniu jak:
    – drzewna kora;
    – włosy;
    – czy też paznokcie i owszem budziły moje zdziwienie ale dyskusji żadnej nie podlegały.

    Pewnego wieczoru zatem, zamknąłem się w swoim pokoju, zasiadłem nad dużą kartką papieru i wziąwszy złocone nożyczki Mamy przystąpiłem do blendowania.
    Wysuszone, sfermentowane liście pociąłem na drobne wióry. Potem wkroiłem do nich kilka własnych włosów (miałem ich wtedy jeszcze bez liku) i dwa lub trzy paznokcie uprzednio rozdrobnione i roztarte na pył w moździerzu Babci. Na koniec dla pełni aromatu, wkruszyłem kawałek kory kasztana jadalnego albowiem to szczęście miałem, że w starym parku nieopodal mego domu rósł jeden jego egzemplarz, który jakimś cudem przetrzymał zarówno mrozy jak i wojnę.
    Gdy wszystkie te konspiracyjne czynności szczęśliwie zakończyłem i moja indiańska mikstura była gotowa, nachyliłem się nad kartką i z lubością wciągnąłem w nozdrza jej cudowny aromat.
    Zaprawdę powiadam Wam, byłem wtedy z siebie bardzo dumny.
    Potem pozostało już tylko umieścić miksturę w specjalnie do tego celu uszytym woreczku.
    Wykonałem go ze starych irchowych rękawiczek Taty wyszywając na nim kolorową muliną i koralikami wzory plemienne Irokezów.
    Dla wyjaśnienia owej „niemęskiej” umiejętności szycia i wyszywania dodam, że szkoła, do której uczęszczałem, na lekcjach tzw. zajęć technicznych – płci nie rozróżniała.
    W związku z tym zarówno dziewczęta jak i chłopcy, uczyli się korzystania z wszelkiej maści narzędzi stolarskich ale również gotowania, szycia i wyszywania.
    Takie to wtedy czasy były i jakoś nikogo to nie dziwiło a umiejętności tą drogą zdobyte nie jeden raz potem się w życiu przydawały.

    W ten oto pokrótce przedstawiony sposób, jako dziesięcioletni chłopiec stałem się posiadaczem pięknego kalumetu i jak wtedy domniemałem, doskonałego indiańskiego „tytoniu”.

    No cóż,
    życie ma jednak to do siebie, że czasami różne dziwne figle nam płata.
    Tak też i w tym przypadku było.
    Pierwsza próba degustacji owej wspaniałej fajki, została brutalnie i bezwzględnie przerwana przez wszędobylską w swoim wścibstwie, mą młodszą siostrę.
    Nim zdążyłem się nacieszyć urokami palenia i aromatem własnoręcznie wyprodukowanej mieszanki, zostałem niecnie przez Nią zadenuncjowany.
    Potem rzecz jasna stanąłem przed surowym obliczem Taty swego.
    On, stary inżynier popatrzył najpierw na fajkę, potem chrząkną znacząco i rzekł
    – synu mój, muszę przyznać, że kawał dobrej roboty zrobiłeś.
    – No nieźle, całkiem nieźle – dodał wsadzając fajkę w zęby i wciągając powietrze.
    – Ale zasad łamać nie wolno – w tym miejscu groźnie zmarszczył brwi.
    – Za karę dzieło rąk twoich, choć doprawdy na lepszy los zasługuje zniszczonym zostanie a ty by głębię winy swej przemyśleć, tygodniowym, bezwzględnym Z.O.M.Z-em odpokutujesz (ci, którzy w wojsku byli wiedzą co ów skrót oznacza).
    No cóż, z wyrokami Taty nie można było dyskutować i chociaż wtedy trudno mi było się z tym pogodzić to teraz po latach widzę, że jednak rację miał.
    Moja pierwsza fajka została komisyjnie zutylizowana a ja do 18 roku życia zasad wyuczonych ściśle przestrzegałem.
    Co było potem gdy już nieco dojrzałem, do innej już bajki należy.
    W każdym razie co by nie powiedział lub jak by nie napisał, to gdy jeszcze raz ktoś zada mi pytanie jak to było z moja pierwsza fajką, ponownie odpowiem, że na początku była ścieżka.

    • jalens
      19 grudnia 2010 at 19:29

      NARESZCIE, WIEKI CIEBIE NIE BYŁO. FANTASTYCZNY KAWAŁEK.
      Ale dlaczego to tylko komentarz? To naprawdę rewelacyjny fajczarski felieton…

      • angreg
        angreg
        19 grudnia 2010 at 19:43

        mój znajomy w takich razach zwykł mawiać – „sorry Vinetou”.
        Więc powtórzę za Nim – sorry – miał być komentarz tylko, że jak zaczynam pisać, to czasem przestać nie mogę i dlatego tak wyszło jak wyszło :)

    • jazz59
      19 grudnia 2010 at 20:00

      Czytałem z zapartym tchem…i sdtanęły mi przed oczami własne „cielęce lata”…ja zacząłem od papierochów.
      Prosimy o jeszcze…fajne było…

    • Julian
      Julian
      9 stycznia 2011 at 00:22

      Ojciec ci życie uratował. Gdybyś tak zapalił ten nabój… A wszystko przez zbyt pobieżne czytanie – przecież narrator Karola Maya o tym „tytoniu” dzielnych Kiowa wypowiadał się mocno, ale to mocno sceptycznie.

  11. Julian
    Julian
    9 stycznia 2011 at 00:51

    To teraz ja, tak w skrócie. Fajkę palił mój dziadek, oczywiście w robocie był Clan i Amphora, ale jako młodzian kilkuletni nie zważałem na szczegóły i delektowałem się aromatem (zwanym obecnie „biernym paleniem”). Kiedy miałem latek może z dziesięć, dał mi staruszek w prezencie do zabawy starą albankę z uszkodzonym ustnikiem. Nie był to wyrób z kiepskich dostaw znanych palaczom lat 80. (lakierowane prymitywy z wytłoczonym koślawo Real Briar), tylko dużo starsza staranniej wykonana piaskowana fajka z napisem Bruyere Garantie Albanie. Palenie fajki było dla mnie naturalnym zjawiskiem, do którego aspirowałem, tymczasowo kolekcjonując okropne sosnówki lakierowane, dostępne w sklepach z tzw. pamiątkami (sprzedawano tam rónież np. kapiszony). Rodzice uważali to za niegroźną manię i nie interweniowali. Nawiasem mówiąc, poginęło mi to wszystko w ciągu lat, a szkoda, bo zabawna byłaby to dziś kolekcja.

    Palenie zacząłem gdzieś koło 15 roku życia, a pierwszym tytoniem był „Kapitan”, nabyty ze względu na poważną nazwę. Dziwnie mi wówczas nie smakował, ale przypisywałem to własnemu brakowi doświadczenia, a nie lichocie samego ziela. Powoli i w mękach wciągałem się w miły fajkowy obyczaj, po drodze był jakiś „prawdziwy Cavendish” kupiony na wakacjach w NRD, potem w końcu trafiłą sie jakaś Amphora. W liceum paliłem z dużą przyjemnością Amsterdamer importowany ze Szwajcarii, prasowany i lepiej nawilżony niż obecnie dostępna francuska wersja. Jest to typowy shag i dziwię się, że mi łba nie urwało, ale jakoś nie urwało. Musiałem wtedy rozporządzać już jaką taką techniką (wyćwiczoną na pamiątkarskich sosnówkach, które przy nieostrożnym traktowaniu spalały sie jak pochodnie).

    Na studiach trafiłem do grona ludzi, których największą przyjemnością było obserwowanie ptaków, picie wina oraz palenie fajek. Zacna kompania to była, a moje fajczarstwo uległo wtedy umocnieniu i weszło na drogę, z której nie zszedłem do dziś. Wtedy też zaczęła się ewolucja od słodzonych współczesnych mieszanek do niesłodzonych i bardziej tradycyjnych. Do dziś zresztą jestem zdania, że jest to proces naturalny oraz identyczny z przechodzeniem od win prostych, przez „słodkie importowane”, aż do trunków normalnych. Zreszta niektóre słodzone tytonie kojarzą mi się wciąż przyjemnie – zapewne jest to mechanizm pokrewny sentymentowi niektórych osób do PRL, czyli wspomnienie lat, kiedy to Maryna dawała im na każde zawołanie, a schody nie stanowiły żadnego problemu. Kiedy dojdę do tego stanu, z pewnością na woń Amphory będę podskakiwał z radości niczym pasikonik. Tym bardziej, że z pewnością lekarz-geriatra zabroni mi wówczas zażywania alkoholu, tytuniu oraz kobiet. Niektórzy znajdują radość w odbieraniu innym przyjemności.

    Zanim jednak nastąpi to najgorsze, póki co moja historia jest prosta: kiedyś zacząłem palić fajkę i palę ją po dziś dzień.

    • jalens
      9 stycznia 2011 at 01:02

      Kiedyś to się studiowało!

      • Julian
        Julian
        9 stycznia 2011 at 01:15

        Nie będę się z tobą w tej sprawie kłócił :-)

        • jalens
          9 stycznia 2011 at 08:31

          A gdybym tak nieśmiało przypomniał się o artykulik jak po prostu i bez przesadnych zabobonów kupujesz tytoń w zagranicznych trafikach? Ja wciąż nie mogę wyjść z pozytywnego szoku po wypaleniu Lewisa Wingfield Mixture, którym mnie zapróbkowałeś.

          • Julian
            Julian
            11 stycznia 2011 at 19:21

            Artykulik to byłaby przesada. Jakiś czas temu zapragnąłem wreszcie uwolnić się od tyranii polskiej podaży i od niechcenia zacząłem przeglądać sklepy w internecie. Przyznam, była to trauma, zwłaszcza sklepy w USA robiły wrażenie, ze względu na zarówno wybór, jak i ceny, zwykle sporo niżesz niż w Europie. W końcu zdecydowałem się na dwa zakupy: jednym był właśnie odrodzony Dunhill w sklepie europejskim (po 1O GBP za puszkę oraz 10 GBP za przesyłkę – drogo jak diabli), oraz kilka wybranych tytoni z różnych parafii w amerykańskim pipesandcigars. Tam tytoń kosztował za 50 g tyle samo w USD, co u innych w GBP, a przesyłka (mimo że przez ocean) wyniosła zdaje się taniej. Na wszelki wypadek dopilnowałem, alby zakup w USA nie przekroczył ceny 100 USD (łącznie z cargo). Obie przesyłki dotarły bez problemu, przy czym USA-ńska o dwa dni szybciej i co najważniejsze, BEZ doliczenia cła i akcyzy. W efekcie końcowa cena tytoniu wyszła mi tyle samo albo ciut poniżej ceny w polskim sklepie (mimo że sprowadzony z końca świata samolotem). Udało mi się potem sukces powtórzyć, zatem droga wydaje się obiecująca. No i tyle :-)

            • jalens
              11 stycznia 2011 at 19:30

              Julian, to ważne informacje i ja mam podobne doświadczenia. To co od kilku lat w Polsce dzieje się z tytoniem fajkowym, pokazuje, że różne rządy, instytucje i urzędy oraz rozmaite mostexy i promotorzy totalnie lekceważą fajczarzy.

          • Julian
            Julian
            11 stycznia 2011 at 19:23

            Aha, w pipesandcigars płaci się bez problemu kartą i na tym kończą się wszelkie formalności. Adres to: http://www.pipesandcigars.com

            • yopas
              11 stycznia 2011 at 20:16

              Takie pytania na „u”:
              Czy z faktu, że nie oclili i nie opodatkowali n przesyłek z rzędu wynika, że nie oclą i nie opodatkują n+1? Czy też to jest tak, że magiczna kwota 100USD jest gwarantem zaniechania działań przez UC?

              • jalens
                11 stycznia 2011 at 20:25

                No to może zbiórka pytań do GUC apropos tytoniu? Zbierzmy ich garść, a ja je przekażę do Biura Prasowego Urzędu. Odpowiedź raczej otrzymamy.

              • Julian
                Julian
                11 stycznia 2011 at 22:04

                Tego nie wie nikt. Moje przesyłki to raz było łącznie ze 300 gramów, a raz jakieś 400.

              • Julian
                Julian
                11 stycznia 2011 at 22:06

                Ale GUC bym nie pytał, bo przewiduję, że oficjalna odpowiedź będzie jedna: każda ilość tytoniu musi podlegać cleniu i akcyzie.

              • jalens
                11 stycznia 2011 at 22:25

                Myślisz, że lepiej stosować obowiązująca calkiem niedawno zasadę z amerykańskiej armii – nie pytaj, nie mów?

            • yopas
              11 stycznia 2011 at 21:19

              Zasadniczo pytanie jest jedno: jaką ilość tytoniu można sprowadzić z zagranicy drogą pocztową do użytku prywatnego, która nie podlegającą ocleniu i opodatkowaniu.

              Ostatecznie można pytanie rozdzielić na kraje UE i poza UE.

              Choć nie: bo można jeszcze zapytać w jaki sposób formalnie podchodzić do zakupów tytoniu sprowadzanego drogą pocztową – czy należy to zgłaszać, jakie są stawki opłat celnych, vatu, akcyz…

              • je2bnik
                12 stycznia 2011 at 11:09

                Pawle – jeśli mogę sobie pozwolić na takową konfidencyję – w przypadku nabycia wewnątrzwspólnotowego trzeba zapłacić tylko akcyzę (mamy unię celną) natomiast w przypadku importu, do akcyzy dochodzi jeszcze cło. Przedsiębiorcy zawsze muszą zapłacić vat, choć ten mogą sobie potem rozliczyć. Co do oclenia paczek przychodzących zza oceanu, to oprócz litery prawa jest jeszcze praktyka organów, a z tej wynika, że kilkakrotnie udało mi się uniknąć zapłaty cła na paczki o wartości dochodzącej do 400$, choć – zaznaczam – to nie był tytoń. Jestem w wojażach i na tą chwilę tylko tyle mogę napisać.

          • Julian
            Julian
            11 stycznia 2011 at 19:25

            A włąśnie, jalens, będę składał nowe zamówienie, rzuć okiem na ich stronę i napisz mi na email, co by ci szczególnie pasowało.

            • jalens
              11 stycznia 2011 at 19:55

              Moge nawet ich publicznie zareklamować :) Hm, ew. każdy (czyt. jakikolwiek) z tych tytoni sprawi mi przyjemność i poszerzy moje horyzonty.
              1. Cośkolwiek z serii McClelland’s Grand Orientals Tinned Tobacco poza Katerini i Yenice Agonya oraz Drama Reserwe, bo je znam.
              2. Tej samej firmy McClelland Tin – Navy Cavendish, bo to podobno jest najbardziej kliniczny kawendish świata, jak ten z 1585 roku i z późniejszej wyprawy sir Tomasza dookoła świata.
              3. I znów tej samej firmy coś z serii McClelland Tinned Blenders – marzę o latakii, choć o Oldbeltowej Va także czytałem wiele ciekawostek. Perika miałem i jest go jeszcze trochę w moich domowych miksach.
              4. McConnell’s Tin – Red Virginia
              5. McConnell’s Tin – Pure Latakia

            • Julian
              Julian
              18 stycznia 2011 at 00:23

              W tej chwili jestem bóg wie gdzie, ale w przyszłym tygodniu wrócę do Warszawy i wezmę się za to.

  12. Jacek A. Rochacki
    11 stycznia 2011 at 20:54

    – jeśli to nie jest nietaktem – bo to Panajackowa lista jest – to cichutko bym dopisał McClellandy: Aurora, Blackwoods Flake i tani – do zakupu luzem (bulk) 5100 Red Cake.

  13. Julian
    Julian
    22 stycznia 2011 at 09:22

    No, złożyłem zamówienie. Tworzy je głównie pół funta C&D Epiphany, ale dla jalensa jest tam puszeczka Samsunu od McClellanda. Teraz czekam na dostawę.

    • jalens
      22 stycznia 2011 at 09:30

      ::emoticon oznaczający przewroty w przód i w tył przerywane podskokami z biciem się piętami po pupie::

      • Julian
        Julian
        4 lutego 2011 at 20:03

        Jest, proszę wycieczki! Przyszło pół funta Epiphany, Royal Yacht, Samsun dla jalensa (zgłoś się, mistrzu!) oraz Haddo’s Delight, którego byłem bardzo ciekaw.

        Pierwsze wrażenie z Hadddo było fatalne (100% zgodnie z opiniami na tobaccorewiev): po otwarciu puszki dmuchnęło perfumowaną brandy, nie zostawiając miejsca na nic innego. Wywaliłem tytoń na miskę celem przesuszenia, i wyszła następna skucha: tytoń wcale nie był mokry CAŁY. Polano go tylko po wierzchu… Trzecia skucha to bardzo słabe wymieszanie skłądników, najwidoczniej ktoś raz przewrócił wszysto ręką i tyle. Czwarta natomiast, to że po wywietrzeniu wódeczki (które nastąpiło momentalnie), reszta zaczęła oddawać niezapomnianym jak się okazuje aromatem black cavendish. Nie pamiętałem już, jak bardzo znudził mi się ten zapaszek….
        Duże wrażenie robi fakt, że tę całą serię niemiłych przygód przeżyłem, ZANIM zapaliłem choć pierwszą fajkę. Co będzie dalej, zobaczymy…

        • KrzysT
          KrzysT
          4 lutego 2011 at 20:08

          O ile pamiętam, to na APF-ie zarzucano GLP, że przerzuca ciężar „dojrzewania” tytoniu na klienta immanentnie oferując dostawy „niedojrzałe”. Może warto pomieszać i odstawić na chwilę?

    • Julian
      Julian
      22 stycznia 2011 at 16:17

      W zamówieniu ponownie starałem się nie przekroczyć 100 USD, ale miejsce na prezencik od spóźnionego Mikołaja dla jalensa sie znalazło :-) Poza tym, jak wspomniałem, wsadziłem tam duużo Epiphany, który wydaje mi sie na tyle intrygującym tytoniem, że poprzednie 4 uncje absolutnie nie wystarczyły. Nawiasem mówiąc, zamówiłem 8 uncji bulk ale zapytałem, czy mogę je dostać w oryginalnej 8-uncjowej puszce C&D. Pipesandcigars odpowiedziało, ze nei ma problemu. Poza tym wziałem kolejną puszkę Royal Yacht, bo szybko schodzi, i na koniec coś nowego: Haddo’s Delight od Pease. Jest to mieszanka z duzym podobno udziałem Perique, a ostatnio zamówiony C&D Bayou Night (zawierający Perique od pyty) okazał się bardzo interesujący. Jeśli Haddo’s jednak mi nie podejdzie, zamówię ponownie tamtą mieszankę od C&D. Co do Haddo’s, to zwrócił moją uwagę nawiązaniem do twórczości Alastaira Crowley’a – zawsze jakiś powód. Podobno jednak zawiera jakis dodany aromat, więc efekt może być opłakany. Zobaczymy.

      • Julian
        Julian
        22 stycznia 2011 at 17:07

        Poza tym jest tam faworyt jalensa – black cavendish :-) Ale konkretnie opisany: jest to kawendiszowany niesłodzony burley z Green River. Mie ma natomiast, w przeciwieństwie do Bayou Night, latakii. Właśnie w tej chwili palę BN w piance, żeby przypomnieć sobie smak.

        • Julian
          Julian
          3 lutego 2011 at 21:38

          Dostałem info, że przesyłka na początku tygodnia opuściła cło i teraz człapie miedzy Okęciem a moim domkiem, ca 10 km. Tradycyjnie, najszybciej poszło z NY State do Bulandy, a dalej to już jak zawsze. Jest nadzieja, że do końca tygodnia dolezie. Jalens, szykuj sie na powiew orientu!

  14. Julian
    Julian
    22 stycznia 2011 at 09:53

    To ty bracie wysportowany jesteś :-)

    • jalens
      22 stycznia 2011 at 10:33

      Ja nie takie figury jestem w stanie… opisać :D

      • Jacek A. Rochacki
        22 stycznia 2011 at 12:30

        No i mi się wyobraził temat wątku: Ten pierwszy raz, czyli fajka z figurami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*