Słoń w niedzielnej fantazji

10 sierpnia 2010
By

Lubię się czasem „dopalić” papierosami. Staram się wtedy siebie wytłumaczyć, bo przecież po co mi to, skoro mam fajkę? To stary mechanizm psychologiczny – człowiek lubi usprawiedliwiać swoje słabości, umniejszając przez to wyrzuty sumienia. Najczęściej wymawiam się tym, że zbyt lubię swoje Zippo, aby po prostu stało nieużywane na półce. To jednak tylko pretekst. Tak naprawdę nie potrafię zrezygnować z tej prostej przyjemności, jaką jest palenie papierosów. Znacznie jednak to ograniczyłem, a jeśli już moja dłoń sięga po paczkę, to najczęściej jakichś smakowych, aromatyzowanych (i odpowiednio drogich, dzięki czemu nie kupuję ich masowo), soczystych oraz skomponowanych na modłę fajkową tytoni.

Swoje pierwsze aromatyzowane papierosy kupiłem wraz z wrzoścową fajką Henryka Worobca, na warszawskim dworcu, w podziemiach. Czekało na mnie wtedy spotkanie redakcyjne, a właściwie zlot. Kilku ludzi porozrzucanych po całym kraju, na co dzień zajętych sprawami zawodowymi, piszących dla przyjemności w sieciowym periodyku krytyczno-literackim, który sam założyłem. Nie mieliśmy dla siebie dużo czasu, ledwie parę godzin. To zdecydowanie za mało, żeby go roztrwaniać.

Kupiłem tę paczkę, bo lubię milczeć z fajką w zębach, za to dzięki papierosom moja gęba właściwie się nie zamyka. Na dodatek wśród kamratów znaleźli się sami niepalący. Gdybym nabił swojego jeszcze pachnącego trafiką Worobca 84, z pewnością pytaliby „jak to jest – palić fajkę?”. Na papierosy zdążyli się w swoim wolnym od nikotyny życiu napatrzyć, zaś fajka z pewnością stanowiłaby pewnego rodzaju zjawisko. Wybacz mi, Mistrzu Henryku, ale ostatnią rzeczą, o jakiej chciałem wtedy z tymi moimi przyjaciółmi po piórze pogadać, było właśnie fajczarstwo. Wolałem mówić i słuchać o pisarstwie, o fantastyce, o warsztacie twórczym, o ich metodach. Cierpię na niedobór takich rozmów, bo miasto, w którym mam przyjemność mieszkać, choć piękne w moich oczach, to jednak nie jest azylem dla mi podobnych. Chciałem więc wykorzystać tą niepowtarzalną, jakże rzadką okazję, by choć trochę nasycić się choćby obecnością moich towarzyszy-autorów.

Znaleźliśmy się w jednej z wielu warszawskich knajp. Ulokowana wewnątrz jakiegoś betonowego podwórka, malowniczo zdewastowanego i pięknego brzydotą, odgrodzonego od nieba równie betonową, jak wszystko tam, płytą. Było duszno i ciasno, a świeżość stolika poza lokalem była ledwie umowna. Dziesięć minut i wszyscy pływaliśmy we własnym pocie.

Nastrój pomimo wszystko dopisywał. Niebywale radosne i wzruszające są te krótkie spotkania po latach – te jedynie „na chwilę”, po których pozostaje niedosyt, brak, ale i jakiś rodzaj spełnienia. Takie, po których uśmiech na ustach nie znika od razu, ale zmazuje się powoli, pozostawiając trwały ślad w pamięci. Miła jest ta świadomość, że pomimo tak krótkiego czasu, coś udało się z tego coś wziąć dla siebie, ale i dać innym. Można znać się lata i widywać się codziennie, aż codzienność przykryje przyjaźń, a można znać się z kilku dni spędzonych wspólnie oraz mieć wrażenie, że tak naprawdę były to właśnie lata.

Rozmowa się toczy, pierwsze piwa na stole. Ludzie jeszcze nieśmiali, chcący przyspieszyć czas do tego momentu, w którym nikt nie musi się hamować z niczym. I wtedy otwieram paczkę Sunday’s Fantasy.

Od jakiegoś czasu nie palę aromatów. Przesiadłem się na angliki oraz czystą virginię. Jeśli już ładuję do fajki aromat, to rzadko syropowaty, częściej ten subtelny, lekko perfumowany, nieprzesadnie słodki, ani duszący. Tamtego dnia moim ulubionym tytoniem był Rattray’s Old Gowrie (do którego do dziś czuję miętę), a aromaty powoli schodziły z piedestału. Papierosów nie paliłem od pół roku. Spodziewałem się czegoś paskudnego, niesmacznego, jakościowo gorszego od tego, co zwykłem ćmić w fajce. Okazało się, że bardzo się pomyliłem.

Ten pierwszy Sunday’s utwierdził mnie w przekonaniu, że jeszcze dużo przede mną – że jeszcze wiele muszę przeżyć i odczuć na własnej skórze, zanim będę w stanie formułować krytyczne sądy o tytoniu. Był to bowiem najsmaczniejszy papieros w moim życiu.

Smak zaczynał się zapachem. Budził skojarzenia z waniliowym Stanwellem, słodkim, może nieco przesadnie perfumowanym, natomiast wyrazistym. Najciekawsze było to, że podczas palenia przeważał właśnie waniliowy aromat, niż tytoniowy. Mojemu zdziwieniu nie było końca, tym bardziej, że niepaląca brać również pozytywnie odebrała ów zapach. Szybko też zorientowałem się, że Sunday’s to nie jest typowo papierosowana mieszanka. Palił się dość trudno, zdecydowanie bardziej mokro, ale wynagradzał wielowątkowością oraz słodyczą. Myślę, że sporo tam było dobrego jakościowo cavendisha, ale nie jestem w stanie stwierdzić tego z pewnością. Tak czy siak, Sunday’a Fantasy jest bardziej skomplikowaną, zaskakująco skomponowaną mieszanką, której palenie to czysta przyjemność. Nie sposób jednak ćmić jednego papierosa za drugim. Pomimo wyjątkowo słabej mocy, to sycąca rzecz. Musi upłynąć sporo czasu, zanim sięgnie się po następnego.

Nasz czas niestety się skończył i każdy poszedł w swoją stronę. Ja wracałem do siebie, na Kurpie, inni do Krakowa, w kierunku Opola, bądź poza Warszawę. Rozstawaliśmy się ze smutkiem, ale i satysfakcją, że udało się spędzić razem nawet tych kilka godzin. Nieoczekiwanie dla samego siebie, ze spotkania kilku autorów, wyniosłem wyraziste, dobre, tytoniowe wrażenia i już nie mogłem się doczekać, gdy kolejny raz sięgnę po aromatyzowane papierosy.

Los nie dał mi czekać długo. Zapędził mnie na północ, do pachnącego wodą Trójmiasta, gdzie w Gdyni rezydował mój przyjaciel, a w Gdańsku dawni kumple ze studiów. Tak, jak i poprzednio, uznałem za stosowne wybrać się do trafiki i poszukać czegoś, co zaspokoiłoby moją fajczarską ciekawość, a także nikotynowy głód podczas wspólnej, wieczornej posiadówki.

Nie wiem, dlaczego, ale większość trafik znajduję na dworcach. W Warszawie, w Olsztynie oraz w Gdańsku na dworcu jest sklep dla fajczarzy, w którym dostępna jest szeroka gama także i innych artykułów, jak cygara, papierosy. Ten gdański zauroczył mnie szczególnie. Na tyle, że co i rusz szukam pretekstu, by wybrać się ponownie na północ, zahaczając o tę trafikę. Jest w niej coś urzekającego, staroświeckiego, ale i nowoczesnego. To wszystko banały, ale czasem trudno jest określić charakter jakiegoś miejsca. Tym bardziej, że wokół tyle tytoniowej dobroci…

Mój wybór padł na parę fajkowych tytoni oraz paczkę papierosów Black Devil.

Tym razem jednak spotkał mnie zawód, gdyż Black Devil to prostacko perfumowany burley, pachnący czymś niezmierzenie słodkim, ale w smaku nijaki. Był najprostszym papierosem, jakie znałem z dawnych czasów, gdy w ciągu dnia ćmiłem jak smok. Nie było w nim ani tajemnicy Sunday’s Fantasy, ani żadnej wyraźnej nuty, która choć na chwilę przykułaby moją uwagę. To drogi, burżujski szlug, w którym najlepsze jest to, że wreszcie się skończył. Jedynym zaś, co przykuwa oko, jest jego kolor. To zupełnie przeciwnie niż zapach – duszący i nieznośny, pozostający na firankach, uporczywy.

Black Devil miał jeszcze coś takiego, że pomimo braku jakiejkolwiek wyrazistej barwy, na podniebieniu pozostawał wyjątkowo niemiły posmak. Nie pomogło piwo, nie pomogło towarzystwo. Przez cały wieczór, przez długą noc, a także nastały potem poranek nie mogłem pozbyć się go z ust.

Dla tych, którzy przeżyli podobną traumę – polecam sok z ogórków. To chyba jedyny ratunek.

Od tamtej pory smakowe papierosy stały się tradycją większości moich wyjazdów. Zwykle kupuję paczkę czegoś, co jeszcze nie paliłem, kuszony kolorowymi opakowaniami, wykwintnym smakiem i łatwością palenia. Zachowuję się jak typowy konsument-nikotynista, który za miligram wrażeń potrafi zapłacić krocie pomimo, iż w domu czeka na niego zdecydowanie więcej dobroci związanej z fajką. Niemniej jednak lubię odmienić sobie czasem żywot, a te perfumowane papierosy są dla mnie ekstrawagancją. Fajka stała się codziennością – bardzo ważną, ale jednak codziennością. To zaś kojarzy mi się z szaleństwem, z wakacjami, urlopem i podróżą. Oraz z ludźmi, którym mogę opowiedzieć, co wyczuwam podczas palenia. Smak bowiem w jakiś sposób mi się wyrobił. Owe papierosy to więc słuszny płodozmian, ale i krótki romans bez konsekwencji.

Największą przyjemnością, jednocześnie największym wariactwem, są dla mnie Pink Elephanty. Te różowe papierosy z wizerunkiem słonia na paczce spróbowałem kiedyś na olsztyńskim dworcu, w oczekiwaniu na długą podróż przez Warmię, Mazury i Kurpie, do domu. Można je tam kupić na sztuki, jako „cygaretki”. Sprzedawca wie, że ja wiem, że nabija mnie w butelkę, ale ja z uśmiechem daję się „nabierać”. Sama perspektywa trzymania różowego papierosa jest dla mnie na tyle satysfakcjonująca, że puszczam mimo uszu tę „cygaretkę”, wykładam monetę na ladę i udaję się na najdalszą ławkę, rozkoszować się dymem.

Pink Elephant jest dla ludzi perwersyjnych. Jest smaczny i ciekawy mimo, iż wygląda na zabawkę z wiejskiej dyskoteki. Nie wyobrażam go sobie jednak w ustach gwiazdek, co im słoma z butów wystaje. Wręcz przeciwnie – Pink Elephanta weźmie osoba z dystansem, z poczuciem humoru oraz ugruntowaną opinią na temat samego siebie. Wtedy różowy słoń przestanie być obciachowy, a będzie za to wywoływać zdrowy śmiech wokoło. Trzeba przyznać, że dość kontrowersyjny „image” słonia może działać na jego korzyść. Jako, że jest dość drogi i stoi zwykle tam, gdzie wzrok większości papierosiarzy nie sięga (czyli nie na półce z Red&White czerwonymi), trafi wreszcie na wyjątkowo wyluzowaną i czerpiącą odpowiednią dozę satysfakcji osobę.

A smakuje nieziemsko, choć tak jak Sunday’s Fantasy, jest luksusem, od którego należy odpoczywać. Nie da rady spalić całej paczki na raz, bo człowieka mdli od nadmiaru dobroci. Ale stara prawda przecież głosi, że lepiej mało dobrego, niż potem kac.

Znamy się na fajkach, wiemy wiele o tytoniach, ale czy nasza wiedza nie jest czasem wybiórcza? Czy nie warto czasem po prostu na chwilę coś zmienić? Albo przynajmniej pośmiać się z siebie? Dla zdeklarowanych wielbicieli czystej virginii niech będzie to zapalenie aromatu, a dla aromaciarzy czystej virginii. Niech fajczarze wezmą czasem do ręki papierosa, choćby po to, żeby poczuć, jak dobrze jest być fajczarzem, a papierosiarze fajkę, aby poczuć inną jakość.

Nie mnie osądzać – czy lepszą. Po moich przygodach ze smakowymi papierosami nauczyłem się, że po prostu inną. Choć niekoniecznie mniej złożoną.

Dział papierosów aromatyzowanych w sklepie internetowym fajkowo.pl

Tags: , , , ,

14 Responses to Słoń w niedzielnej fantazji

  1. kolejarz1986
    kolejarz1986
    10 sierpnia 2010 at 08:21

    A próbowałeś kręcić papierosy z tytoniu fajkowego? Mi ostatnio wpadł taki pomysł do głowy, kupiłem bibułki, popatrzyłem na youtubie jak kręcić te papierosy i spróbowałem z MacBaren Mixture i MacBaren Honey&Chocolate. Nawet podobało mi się to. Kolege poczęstowałem, który akurat szedł zapalić papierosa. Po jednym zaciągnięciu się skrętem z Honey&Chocolate odechciało mu się palić na cały dzień(mocny, czekoladowy aromat).

    • lgatto
      lgatto
      10 sierpnia 2010 at 09:28

      Nie radzę. Ja miałem pół na pół SG Commonwealth rozrzedzany czymś burleyowym. Jeśli chodzi o komfort palenia to porównywalne toto do palenia rolki papy. Płynie to, trzeszczy, gaśnie co chwila i nie można poczuć smaku. Towarzystwo zniesmaczone ilością płynu przeciekającego przez bibułkę.

      Co do treści artykułu to mam dokładnie odwrotne upodobania. Polecam Black Devile czekoladowe (zawsze zapominam czy to te szare czy czarne) na drugim miejscu Pink Elephanty, które mają urok kredek świecowych (i w sumie tak pachną, zupełnie nie po „papierosowemu”), a Sunday’sy odpuszczam z góry, bo to ani mocy nie ma, ani smaku (coś pomiędzy porzeczką a piołunem).
      Uzupełniając dodam jeszcze papierosy „Pueblo” dla ekologicznych, czyli papierosy z możliwie najczystszego tytoniu bez glikoli itp. Szkoda że skład tytoniu jest taki sam, bo efektem końcowym w mojej ocenie jest zapalenie zwykłego papierosa w cenie tego z wyższej półki.
      Za to nieobecne tutaj papierosy Djarum są dla mnie objawieniem, z ich tytoniem kretek. Polecam zwłaszcza Cherry i Black, bo ich obecność przy porannej kawusi jest dla mnie objawieniem godnym miana papierosowego Graala.

      • kolejarz1986
        kolejarz1986
        10 sierpnia 2010 at 10:09

        Moje doświadczenie z paleniem tytoniu fajkowego w bibułce jest odwrotne. Nic nie trzeszczy, komfort palenia wcale nie jest niski, wystarczy ustnik zrobić z biletu mpk albo z tekturki . Nigdy mi nie zgasł i nic przez bibułkę nie leciało. Chyba zależy to wszystko od tytoniu i od jego wilgotności. Ja pakowałem tytoń w miarę suchy i drobny.
        W porównaniu z fajka nie jest to wielki wynalazek i jakaś rewolucja, kunszt żaden, tylko chęć dopalenia się albo spróbowania czegoś nowego(w moim przypadku tylko odkrywanie nowych pomysłów z nielubianym tytoniem).

  2. JSG
    JSG
    10 sierpnia 2010 at 10:20

    Niejednokrotnie kręciłem z tytoniu fajkowego skręty. Jako leń pierwszej wody- nie żebym nie potrafił ręcznie, zawsze maszynką. Tytoń trzeba dokładnie przygotować. Musi być bardzo cienko skrojony- patrz magnetyczne młynki, ale jak się to robi rzadko to mona palcyma czy scyzorykiem. Bajką jest przygotowywanie tytoniu z plugów- trzeba delikatnie oddzielić listek po listku, a są one cienkie jak niteczka. Potem pociąć na grubość może półmilimetra/ milimetra w paseczki, podsuszyć i skręcać, grouse moore czy canon plug wymiatają. Podobnie można podzielić na cienkie niteczki flake. można twista.
    Oczywiście to sport dla sportu.
    Kiedy kończy mi się tytoń, zosaje już suchy wiór, a mam pod ręką bibułki to czasem takie suche wióry skręcam- oczywiście są one suche w fajkowych standardach, do petów w sam raz.
    Podstawowa zasada to rozetrzeć dobrze tytoń, im cieńsze kawałki tym łatwiej się skręcają.
    Jak mam ze sobą bibułki to mam też szklaną fifkę. Nie lubie inaczej palić skrętów…
    Właśnie sobie skręciłem śmietnik. z próbek, onyx, bcr i inne takie tam.

  3. jalens
    10 sierpnia 2010 at 15:39

    Właśnie sobie nabiłem gilzę szagowym Szery Czoisem Mak Balona. Niespecjalnie wyszukane, ale milutko.

  4. Alan
    Alan
    11 sierpnia 2010 at 16:31

    Różowego Słonia znam, palę je raz na ruski rok z przyjemnością, jednak aromatyzowane papierosy to nie dla mnie. Dosmaczany shag również mi nie pasuje – wolę zwykły jak Drum czy Golden Virginia (autentycznie kremowy dym).

  5. koriat
    11 sierpnia 2010 at 21:21

    A próbowałeś wiśniowych SpringWater? Po mojemu najlepsze z tego towarzystwa, mało wiśniowe co prawda, ale smaczne.

    Sundaysy… Aj, pierwszy raz spróbowałem tych papierosów w okolicznościach melodramatycznych – i wtedy były dla mnie objawieniem, poniekąd pewne przez osobę, która mnie nimi poczęstowała. Ale też dlatego, że w ich smaku dominuje przede wszystkim jeżyna.
    Potem kilka razy sam sobie kupiłem. Ale działo się to wszystko w czasach, kiedy w fajce paliłem (albo raczej próbowałem palić) waniliowy Skandinavik,i się cieszyłem, że taki słodki. Potem poszło u mnie odwrotnie – przestawiłem się na lepsze aromaty, a Sundaysy z każdą paczką smakowały coraz bardziej płasko i pospolicie. No i szkoda jednak na nie pieniędzy…

    Z różowymi słonikami pamiętam ucieszną scenkę: paliła je moja znajoma z dalekiej Łodzi, a siedzieliśmy w kawiarnianym ogródku przy słynnej skądinąd ulicy Piotrkowskiej – i podszedł do nas rasowy żul, obdarty, zarośnięty, roztaczający imponujący odór, i poprosił o papierosa. Dostał właśnie słonika. I odszedł tak, w łachmanach, brudny, z różowym papierosem w gębie..

    • Rheged
      11 sierpnia 2010 at 22:17

      Na Springwatersy jeszcze się nie połaszyłem, ale z pewnością nadrobię :)

      • jazz59
        12 sierpnia 2010 at 07:23

        Bardzo Cię przepraszam Emilu , ale pisze się i mówi ” połaszczyłem”. To takie piękne , stare polskie słowo…
        Jeszcze raz przepraszam…również za OT.
        Pozdrawiam
        Krzysztof

        • jazz59
          12 sierpnia 2010 at 07:29

          A co się meritum tyczy , to Clan w bibułce jest niezły…

          • angreg
            angreg
            12 sierpnia 2010 at 10:46

            Przepraszam, że się wtrącam ale swego czasu do codziennego palenia mieszałem „zielony” Clan i Wild Honey w stosunku 1:1. Kiedy zapaliłem skręta z tej mieszanki – był świetny.

        • Rheged
          12 sierpnia 2010 at 11:45

          Naprawdę? Wierzę Ci na słowo, nawet sprawdzał nie będę. Dziękuję :). U mnie w domu zawsze mówiło się „połaszyłem” – może wyniesione z Podlasia, kto wie?

  6. sat666sat
    sat666sat
    13 sierpnia 2010 at 00:02

    Tytoń do skrętów na Cyprze – Black Devil 35 gram w cenie 2.95 euro. Widziałem także bibułki – jakos nie skusiłem się na nie czego żałuję teraz – co się odwlecze to nie uciecze.

  7. Bubo bubo
    Bubo bubo
    21 kwietnia 2019 at 00:46

    Wiadomo że nic nie zastąpi poczciwej fajeczki, ale niekiedy nie ma czasu.
    Niedawno kupiłem papierosy Pueblo, te średnie- niebieskie. Jestem miło zaskoczony, smakowo są bardzo dobre, łagodne i nie gryzą(jak na papierosy) idealnie zbite, mocniej jak standardowo, przez co dłużej się palą i co najbardziej mi odpowiada że końcówka tuż przy filtrze też jest zbita dobrze.Cenowo średnia półka 14.70zł (2019r.)
    A tak to paliłem Camele niebieskie, lecz przerzuciłem się na te Authentic, są troszkę gorsze od Pueblo, ale dostępniejsze.
    Teraz chyba zacznę skręcać z fajkowego, bo coś trzeba z aromatami zbędnymi zrobić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*