Niekonsekwencja czy ewolucja?

25 lutego 2010
By

Pół roku temu na forum FMS pozostawiłem kilka recenzji tytoniu. Dwa z nich chciałbym przypomnieć, bo dzisiaj te tytonie opisałbym inaczej, wprowadził do nich poprawki, a niektórych najnormalniej w świecie wstydziłbym się recenzować…


Na całe szczęście, z niektórymi recenzjami zgadzam się do dziś. Gdyby tak nie było, to czułbym do siebie skrajne obrzydzenie i pewnie myślałbym o jakimś wirtualnym harakiri.

Prince Albert

* wówczas…

Kolejna mieszanka z gatunku psychologicznych. Dawno temu w Pewexach była tylko Amphora w trzech kolorach , nie dający się palić, gorszy od Bosmana Clan i z rzadka Prince Albert w ślicznych puszeczkach. Ale bywał okresowo. Bardzo mi smakował. To głównie burley plus virginia i stuprocentowy „turecki”.

Kiedy w studenckich czasach miałem w szufladzie czerwoną i zielona Amphorę i Prince Alberta, to „w zakresie” fajczarstwa nic innego do szczęścia mi nie było potrzebne. Czerwona Amphora była do towarzystwa i nobilitowała – z tamtych czasów właśnie pochodzi to pytające „Amphora?”, kiedy postronny zauważy i wyniucha palącego fajkę. Zielona była aromatem do przeżywania słodyczy wieczornych, zaś PA był blendem do codziennego palenia. Smakował mi jak cholera, więc kiedy go nie było w sklepach z żółtymi firankami, chodziłem do kolegi z grupy konwersatoryjnej i prosiłem jego ojca (był pilotem w LOT), by kupił mi największą puszkę w jakiejś strefie bezcłowej. Na Zachodzie ten tytoń był wszędzie – od lotniska, po sklep przydrożny w każdym Dorfie czy villagu.

Potem życiowy pośpiech przerzucił mnie na papierosy i cygaretki, a kiedy wróciłem do fajki w postkomunizmie, to tytoni – w porównaniu do tamtych czasów – było zatrzęsienie , a Alberta jakoś nie spotykałem.

Dlaczego PA nazwałem tytoniem psychologicznym? Bo kiedy patrze na recenzje czerwonej Amphory i Księcia Alberta, to czytam, że „kiedyś to były tytonie, a dzisiaj to jest gówno”. Albo, że blend z Ameryki jest lepszy od dostępnego w Polsce. Moim skromnym zdaniem, to czysta psychologia i wspomnienia młodości, zaklinanie przeszłości albo kalka po wertowaniu recenzji w polskim internecie. Mnie one smakują jak kiedyś – to nie top, ale i nie guano.

Od kiedy w naszych trafikach pojawił się PA w skandalicznie niedbałej saszetce beż żadnych opisów, wróciłem do niego, jak do starej, dobrej i wygodnej żony. To taki, znów moim zdaniem – totalny mild. Średnio mocny, średnio słodki, średni aromatyczny i średni do zniesienia dla otoczenia. Pali się średnio sucho, i wydziela średnią ilość kondensatu. Ten ostatni – jak i kiedyś za pewexowskich czasów – śmierdzi szczynami, jak to bywa z gorszymi gatunkowo burleyami, więc raczej nie wolno go wypalać do samiuśkiego końca, bo zapamiętuje się jedynie ten smrodek z publicznej toalety. I na nic żadne kryształki, aktywne filtry czy najdłuższe ustniki – Książe Albert tak ma i już. Kto o tym wie, pozostawi na dnie fajki niedopalone resztki i – tak jak ja – będzie całkiem usatysfakcjonowany, jeśli nie ma shishowych oczekiwań czy nie pali na stałe czystej Va.

Ja zaczynam fajowy dzień zawsze niemal od tego blendu, czyli – jak dali wyżej do zrozumienia niektórzy blendowi recenzenci – jestem bardzo początkującym palaczem fajek. Niemalże frajerem. Prince Albert jest jednak dla mnie na tyle smaczny i akuratnie średni, że nie muszę go dopalać do siwego popiołu. Nie wyobrażam sobie codziennej internetowej prasówki z mieszanką, z którą trzeba bardziej uważać. A siki wyczuje po pierwszym bulgocie i fajkę odstawię do czyszczenia.

Reasumując – to blend psychologiczny i wygodnie jednoznaczny oraz łatwy do poznania. Z całym jego smakiem i paskudnymi ograniczeniami.

* i dzisiaj…

Powiem krótko, jeśli ktoś mi publicznie przypomni tę recenzję, to ja go wpisuję do prywatnego czarnego notesu i stronę tę zafoliuję, żeby go nie móc wykreślić! Nawet moje skąpstwo obowiązek, żeby wypalić do końca każdy tytoń, który kupiłem, nie usprawiedliwia, że dobrze pisałem o tytoniu, który pod koniec miski śmierdzi dworcowym kiblem. Wstyd i hańba… Zapomnijcie!

St. James Flake

* wówczas…

Oua! Moim zdaniem, tytoń dla twardzieli. Choć St. James Flake określany jest przez producenta jako mieszanka o średniej mocy, choć masa machos popisuje się podobną oceną na tobaccorewievs, to na mnie zrobił on piorunujące wrażenie. Rzekłbym, że obiektywnie piorunujące, bowiem zmierzyłem sobie ciśnienie przez i po wypaleniu trzykwadransowej fajki. Skoczyło ostro i gdyby mój kardiolog wiedział, jak bardzo staram się zrujnować własne zdrowie, to sam by zszedł przede mną na zawał.

Kamyczki Denicoolu po spaleniu fajki były błyszczące i czarne jak antracyt, morda wytrawiona do tego stopnia, że kolejna fajka z ewidentnym aromatem wywołała ostry atak pozostałego w paszczy perique. Jeszcze sześć godzin później każdy palony tytoń odbijał mi się tytoniem z Saint James Parish, Louisiana. Tutaj perique nie został dodany do mieszanki jako przyprawa – jak to ma miejsce choćby w Rattray’s Hal O’ The Wynd – tutaj sypnięto go serdecznie.

Starszy z dwóch apostołów o imieniu Jakub, zwany Jakubem Większym, to mocarny święty. Drogi pielgrzymkowe do Santiago de Compostella, to najdłuższe w Europie piesze szlaki pielgrzymkowe. Niektóre z nich liczą sobie ponad 3500 km. To pątnicza ekstrema. Pod patronatem Jakuba Starszego Hiszpanie i Francuzi rozbili w pył Maurów i wygnali ich za morze, jego imieniem francuscy koloniści nazwali w Nowym Świecie gminę, w której rosła jedna z najmocniejszych odmian tytoniu. Podobno czystego perique, tak naprawdę, nie pali nikt na świecie – zawsze osłabia się go virginią lub burleyem. Dodatek 2-3 % to ilość „zwyczajowa”, zmieniająca charakter każdego blendu, dodatek 7 %, to już mocna sprawa, przekroczenie 10 – ekstrema.

Nie znalazłem nigdzie miarodajnej wiadomości o tym, ile do St. James Flake sypią spece od S. Gawitha – internetowi znawcy twierdzą, że w granicach 6-7%. Jak dla mnie wystarczy. Jeden z recenzentów na TR podsumował „Płatki Św. Jakuba” następująco: „Lubisz kopa od perique? Tu go znajdziesz!”

Ja znalazłem i z podziwem patrzyłem na oceny mocy w środkowej strefie… To muszą być fajczarze, którzy bez trudu pogryzą i połkną szklankę albo wręcz butelkę od szampana. Nie bardzo wiedziałem, czego się po blendzie spodziewać. Kupiłem więc sobie puszkę i zapaliłem. Pierwszy kontakt z tym tytoniem składał się z bardzo wyrazistych faz – do 1/3, czyli przez pierwszy kwadrans miałem chęć wystukać zawartość komina do muszli klozetowej. Albo jeszcze lepiej zrzucić gliniana fajkę z dziesiątego piętra, żeby zobaczyć jak się w pył rozbryzguje na betonie razem z tym cholernym flakiem. Mocny, ostry, gorzki, namolny…

Powstrzymałem się z trudem, nawet nie dlatego, że mieszkam na parterze, a głównie przez to, że jako zawzięty degustator wiem, iż istnieją fantastyczne gatunki tytoniu, z którymi pierwszy kontakt zaczyna się bardzo źle. Mieszanki z perique w większości do takich należą.

Po pierwszym kwadransie wygarbowany jęzor i inne gębowe fragmenty zaczęły odróżniać słodycz virginii i o dziwo ten cukier nie kojarzy się z kuchnią duńską, czyli morską rybą gotowaną z ananasem, miodem i mieloną papryką. A czegoś „w tej podobie” spodziewałem się po tych 15 pierwszych minutach. O dziwo, zaczęło mi to smakować i to tak do spalenia 2/3 komina. Było to mocne, ale smaczne. Nawet nie bałbym się określenia, że pyszne. W każdym razie wyważone, o owocowej, jakiejś jagodowej, wytrawnej nutce – jak trześnia, czyli rosnąca w lasach czereśnia-wiśnia ptasia. Stanowi ona dodatek do aromatów sygnowanych „black cherry”, ale to na ogół perfuma lana do tytoniu. Ja sobie nad płatkiem św. Jakuba przypomniałem smak owoców trześni zjadanych bezpośrednio z drzewa w leśnych ostępach. Czyli z „wild cherry”, ale z takim naturalnym, słodko-gorzkim, soczystym, pełnym wykluczeń, fantastycznym smakiem… Tak, słodko-gorzki z kwaskiem, to dobre określenie.

I choć wciąż pamiętający traumatyczny pierwszy kontakt z St. James Flake, nie spodziewałem się niczego dobrego po końcówce, to zostałem kompletnie zaskoczony. Nie dość, że w dalszym ciągu było to przesmaczne, na dodatek tytoń spalał się bez kontaktu z kołeczkiem, równo i do głębi, to najnormalniej w świecie zmienił się w coś wciągającego, w coś, czego nie miałem dość, zaś fakt, że palenie zmierza ku końcowi napawał mnie niezmiernym smutkiem.

Dzisiaj chcę do tego tytoniu dokupić godzinną fajkę z wrzościa, palenie go w dalszym ciągu w gruszkowym bencie wydaje mi się grubym nietaktem. Dla mnie nie jest to mieszanka do codziennego palenia, ale wówczas, kiedy mam czas, jestem sam, mam coś do przemyślenia przy nikotynowym kopniaku, to z prawdziwym nabożeństwem siądę to tego tytoniu i spalę go do cna.

O chęciach na płatki św. Jakuba lepiej jednak wiedzieć wcześniej. Najsmaczniejszy jest świeżo rozdrobniony z flake, ale aby to uzyskać, trzeba płatek wyjąć z puszki i podsuszyć przez noc lub kilka godzin na białej kartce papieru. Świeżo wyjęty i natychmiast rozdrobniony schnie do postaci dobrze palnej przynajmniej godzinę.

Reasumując – łatwy w paleniu, trudny w kontakcie i pełnym odbiorze, ale moim zdaniem znakomity tytoń.

* i dzisiaj…

Ha, tej recenzji się nie wstydzę, więcej, po mitomańsku jestem z niej dumny. Jest niezła i zgrabnie napisana. Tyle że te twierdzenia o mocy tego tytoniu dzisiaj mnie śmieszą. Poddałem się sugestiom Falona i niezmiennym poglądom Jerry’ego z FMS, (opisałem to w => tym artykule) i dziś wypalam co najmniej dwie fajeczki nieco mocniejszych mieszanek – SG Brown No 4 czy petersonowskich 3P oraz Irish Flake. Recenzowany St. James jest co najwyżej pikantny. Ale pół roku temu był dla mnie zwalający z nóg. A, jeszcze jedno – nie mierzę już sobie ciśnienia przed i po fajce.

Dzisiaj wiem także, że istnieją tytonie składające się z samego Perique – miałem okazję wypalić kilka fajek. Jeśli ktoś lubi słoninę w papryce lub węgierskie zupy rybne, to jest to tytoń dla niego.

Dopalam trzecią puszkę St. James Flake. Kolejnej nie kupię, choć lwią większość z powyższej recenzji podtrzymuję. Znam jednak – i wolę – mieszanki ze skromniejszą ilością luizjańskiego przysmaku.

***

No to ja się pytam, bo pół roku to naprawdę w fajczarskim życiu nie jest specjalnie długi czas…Czy powyższe recenzje to powód do wstydu? Czy dzisiejsze opinie to mało męska niekonsekwencja? Czy może fajczarska i całkiem naturalna ewolucja?

Czy ktoś też tak miał?

Mój licelany nauczyciel od fizyki przerażony moim skrajnym debilizmem w zakresie nauk ścisłych, po moich bojach pod tablicą regularnie rwał włosy z głowy i wrzeszczał: „Siadaj i wstydź się!”. Mam siadać?

Tags: , , ,

6 Responses to Niekonsekwencja czy ewolucja?

  1. Alan
    Alan
    25 lutego 2010 at 22:26

    Jacku, z Twoim stażem fajczarza jest to (moim zdaniem), jak to nazywasz, fajczarska ewolucja. O niekonsekwencji można by raczej mówić wśród młodych pykaczy, na co ja jestem dobrym przykładem. Mac Barena Va1 określiłem jako tytoń kompletnie nijaki, a dopiero teraz nauczyłem się go smakować. Choć dalej nie robi na mnie wielkiego wrażenia, trzeba mi chyba czegoś konkretniejszego (ciągle po głowie kołacze mi się Old Gowrie, BBF i płatki Św. Jakuba).

  2. MASERATI
    MASERATI
    25 lutego 2010 at 22:28

    Niestety jeszcze żadnego z nich nie paliłem ale w przyszłości coś wybiorę.

  3. yopas
    25 lutego 2010 at 23:57

    Ja też nic nie powiem, bo nie paliłem, ani jednego, ani drugiego.
    Do burleya tak, jak i do black cavendishy mnie nie ciąga. Naczytałem się, nie muszę się parzyć. Do perique podchodzę z należytą ostrożnością, bo to tytoń, który zabija (jak naucza Rotm). Mam w domu Luizjana Flake do GH i on sobie czeka i czeka i pewnie latem się doczeka (Zydeco mam już ściągnięte). Wypaliłem kiedyś puszkę Hal’O the Wind, ale tam to raczej Kentuckyim Perique niemiaszki oszukują.

    A co do ewolucji: ponoć tylko krowa nie zmienia zdania, więc…

  4. Piotr Baron
    23 sierpnia 2016 at 16:17

    Szanowny Panie!

    Jestem tu nowy, chociaż w ogóle to nowy nie jestem. Doskonale pamiętam tytonie, o których Pan pisze i podzielam Pańskie opinie. Czy obecnie można jeszcze gdzieś nabyć PA? To był ulubiony tytoń mojego ojca, a później i mój. Chętnie pofrunąłbym na skrzydłach wyobraźni do tamtych wspomnień.

    Z poważaniem – Piotr Baron
    piotrbaron[małpa]icloud.com

    • Boro
      Boro
      26 sierpnia 2016 at 12:20

      Saksofonista? :)

    • Julian
      Julian
      26 sierpnia 2016 at 17:29

      Wydaje mi się, ze Alberta w tej chwili w Polsce nie ma. Dawno nie widziałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*