#fatalnaatmosfera – Z serem raz!

29 października 2015
By

Pomimo, tradycyjnie już, fatalnie wybranej daty, postanowiłem tym razem zaprzeć się losowi i wbrew wszelkim przesądom i wszystkiemu na przekór – zapakować swe kulawe dupsko w pojazd i udać się do Grodu Kraka na pierwsze w mej fajkanetowej karierze Oficjalne Spotkanie Fajkanetu! Napoiwszy smoka wysokokalorycznymi węglowodorami po uszy, z zaledwie godzinnym opóźnieniem, wyruszyliśmy z moim krajanem, też Piotrem, z Miasta Łodzi do Pradawnej Stolicy, miasta królewskiego, uświęconego, pełnego poetów, Papieży i gołębi, przekupek z bajglami i Lokali na Kazimierzu. Kwintesencji Kultury, Sztuki i krajowego zagłębia Wyrobów z Bursztynu… 

1735

Podróż przebiegała płynnie i miło. Koło Olkusza postanowiliśmy zrobić podkład obiadowy (co w dalszej perspektywie nie było takie bezsensowne, ale to zupełnie inna historia i opowiemy ją kiedy indziej). Ugoszczeni w przydrożnej karczmie chlebem, smalcem i niemalże połową wieprzka, suto okraszoną wyborną cebulą oraz utrwalaczem śliwkowym (którego nie dane mi było pokosztować jako noszącemu beret woźnicy) leniwie ruszyliśmy dalej na królewskie wzgórza…

Po jakiś 17 godzinach poszukiwania miejsca parkingowego (na pieszo i smokiem) Piotr wynalazł pustą przestrzeń na samym środku kazimierskiego ryneczku! Kraków na 100% jakby to powiedział gimnazjalista. Ubrany zupełnie akcydentalnie w czarny płaszcz i ze świeżo wyszczotkowaną brodą szybko wkomponowałem się w bywalców ryneczku, Piotr uzupełnił poziom nikotyny i, posiłkowani dwoma GPS-ami, z których jeden kazał iść w lewo, a drugi w prawo, ruszyliśmy na podbój „La Habany”. Kuba! Na Kazimierzu w Krakowie! Gorące rytmy, gorące kobiety, wyborny tytoń… Tak, tak, to Kuba z folderów biur podróży. Tymczasem zaskoczonko! Jest i „La Habana”! Jest i kubański klimat! Jakby sam Castro miał stać za barem!

Od razu po wejściu do lokalu dało się wyczuć Fatalną Atmosferę. Atmosfera przelewała się ze szczelin w suficie i ciężkimi kotarami opadała na wchodzących. Wspiąwszy się po schodkach, znów o iście kubańskiej prowieniencji, do rozgwarzonej antresoli, przekroczyłem wreszcie wrota światłości. To było pierwsze zderzenie z faktem, że fizyka gazów, której uczyłem się z zapałem przez tyle lat nie ma zastosowania w Krakowie. Otóż, po otwarciu drzwi zastałem iście gotycką mgłę o konsystencji uniemożliwiającej jej wylanie się na zewnątrz. Wbiwszy się dziarsko na poddasze, po raz kolejny dane mi było odczuć klimat ojczyzny Buena Vista Social Club! Niczym rasowi guerillasi komendanta Che, skuleni w niewiarygodnych pozycjach między sufitem, podłogą, tysiącami różnorakich siedzisk, puszek z tytoniem, fajek, wyciorów, słoiczków, torebek, mieszków, kołeczków, przetykaczek, kufli, butelek i obrazków z Babą Jagą tkwili Oni. Szacowne Grono Fajkanetowiczów. Jednak żywi i jednak nie tacy straszni. Wszyscy mieli nawet zęby. Niektórzy nawet próbowali coś tam palić, co ze względu na nikłą zawartość niezbędnego do tego procesu tlenu szło niesporo.

Po karkołomnym przemeblowaniu połowy lokalu i defenestracji kilku nieznanych nikomu uczestników udało się wygospodarować wreszcie dwa miejsca i zasiedliśmy. Co tu dużo pisać: atmosfera fatalna. Chaos, anarchia i mole z dywanów. Piwo drogie i niedogotowane. Palić nie było ani po co, ani co, bo nie można było sięgnąć. Towarzystwo niemiłe i pyskate. W dodatku kupa chytrusów. Naprzywozili jakichś śmierdzieli, a dobrymi aromatami nie chcieli się dzielić. Niemniej było bardzo rozwojowo. Poza opisanym wcześniej fenomenem dymowym, zaobserwowałem np. że dym z latakii unosi się bardziej przy powale, a ten z tytoni sympatyzujących z lordem Cavendishem niżej, przy stole jakby bardziej. Drugim odkryciem był tytoń, którego spokojnie nie powstydziłby się sam Samotnik z Providence – Kajun Kake. Nie sądziłem, że można wyprodukować z suchych liści coś równie bluźnierczego i kabłąkowatego. Fatalna atmosfera zaczęła chyba w którymś momencie doskwierać tym na dole, bo zainterweniowała Właścicielka (?) „La Habany” prosząc o odpalenie wentylacji poprzez umieszczenie zielonej wtyczki w przedłużaczu. Po godzinie zainterweniowała powtórnie, tym razem prosząc o dodatkowe włączenie przedłużacza do gniazdka. I w tym momencie palenie fajek straciło już zupełnie resztki sensu. Powstały wir powietrzny nie dość, że rujnował misterne fryzury to wysysał żar z fajek. Mówiąc krótko: gasło.

Czas przewalał się dość leniwie w spiralach coraz dziwniej zachowującej się atmosfery, aż nastąpiły (szybko po sobie) dwa wydarzenia. Pierwszym była Plaga Głodu. Okazało się bowiem, że właściciel lokalu, dbając o pełną imersję w rewolucyjne środowisko był w posiadaniu sześciu kromek chleba z czego udało się wytworzyć jedną porcję tostów „ze serem”. Znaczna i, powiedzmy to szczerze – siedząca bliżej otworu wylotowego z lokalu konspiracyjnego, zdesperowana ekipa udała się w poszukiwaniu potomków Lajkonika celem przysłowiowego „opitolenia kebaba”. To pogorszyło atmosferę jeszcze bardziej, bo wychodząc zostawili wszystko na stole i każdy z pozostałych bał się zrobić cokolwiek, żeby nie było na niego, jak się coś zgubi albo zepsuje. Drugim gwoździem do zfatalnienia fatalnej atmosfery była szybka migracja organizatorów, którzy około 17-stej dali nogę wykorzystując fakt, że siedzący w przejściu kolega @pigpen wyczołgał się między słoikami i krzesłami do toalety.

Wieść gminna niesie, iż fatalną atmosferą oberwał też niechcący pewien dupowaty kelner, którego prawdopodobnie wyrzuciliśmy z pracy. Akurat trafił mu się sądny dzień próby w „La Habanie” i po podwójnym skasowaniu za sakramencko drogie piwo, kwotę nadwyżkową oddał i tyleśmy go widzieli.

Na każdej imprezie przychodzi taki moment, że jakość prowadzonych rozmów ustępuje pola przed ilością. Wyczuwszy tę koniunkturę ekipa warszawsko-białostocka wycofała się na z góry upatrzone pozycje, zabierając tym razem wszystko ze stołów. Wylewnym pożegnaniom nie było końca. Również my, wykorzystując ogólną atmosferę dekadencji wydarliśmy się „na pole” (zawsze mnie to jakoś bawiło – w Łodzi robotniczej się chodzi „na dwór”, w królewskim Krakowie – „na pole”…). Przeżywszy pierwsze objawy szoku wywołanego przetlenieniem, zatoczyliśmy się
jeszcze do opisanej alefami-bethami knajpki na pożywny barszcz z uszkami, który zmył z nas zmęczenie. Przywlokła się tu też za nami resztka fatalnej atmosfery i zmaterializowała się w postaci klezmerskiej kapeli umilającej posiłek. Jak wiadomo nie ma klezmerskiej kapeli bez klarnetu. A każdy też wie, że klarnet przywieźli Turcy po to, żeby kruszyć wawelskie mury i wysadzać gołębie przez wzbudzanie w nich rezonansów harmonicznych. Ostatnim aktem burzliwego dnia był jeszcze uraz mózgu dokonany przez oczy za pomocą styropianowych kasetonów w jaskółki, pomalowanych pozłotkiem i przyklejonych do ścian pokoju hostelowego w roli obrazów, ew. innych bliżej nieokreślonych elementów dekoracyjnych. Taka, trochę IKEA na królewsko – niby minimal, a jednak złoto jest.

Pokonawszy w niedzielę drogę powrotną pośród tysięcy Polaków jadących do Warszawy Na Mecz, przebywszy łącznie 587 km, postawiliśmy na powrót stopy na łódzkiej ziemi wspominając miło gorący klimat „La Habany” i wypatrując już z utęsknieniem kolejnego Spotkania Fajkanetowiczów.

Pół klimatu „La Habany” niech oddadzą fotografie:

[wppa type=”album” album=”13″][/wppa]

14 Responses to #fatalnaatmosfera – Z serem raz!

  1. K.S.
    29 października 2015 at 10:11

    Uśmiech nie schodzi mi z twarzy po przeczytaniu Twojej doskonałej relacji , genialny tekst ubrany nietuzinkowo w słowa .Piotrze powinieneś częściej pisać artykuły ku uciesze gawiedzi , dzięki !

  2. hykasy
    29 października 2015 at 10:45

    Bardzo fajna relacja! Szkoda, że mnie nie było. ;)

  3. golf czarny
    29 października 2015 at 10:50

    Mazan Leszek lepiej by krakowskiego splinu nie ujął. Tłumnie odwiedzane kryptomongolskie miasto. Jedyne miejsce na świecie położone nad poziomem morza gdzie poruszamy się w akwalungu. Piękny tekst. Dziękuję.

  4. cortezza
    cortezza
    29 października 2015 at 16:06

    Uśmiałem się jak pszczoła. Relacja rewelacja. Jakby tam był. Dzięki!

  5. Faust
    29 października 2015 at 20:19

    Pogratulować talentu :)

  6. Piotr M. Głęboki
    Piotr M. Głęboki
    29 października 2015 at 22:35

    Dziękuję Piotrze.
    Za recenzję, która diametralnie zmieniła moje poglądy na temat fatalnej atmosfery, nadając nowego, bardziej wyrazistego(krakowskiego) znaczenia temu sformułowaniu;
    za wspólną podróż i przemiłe podczas niej pogaduchy, oraz za spacer po krakowskim rynku i sukiennicach dnia następnego, gdy „będąc na polu” oddychałem już nie fatalną atmosferą La Habany; gdy płuca mogłem napełnić krakowskim (fatalnym) powietrzem. Nic dodać ani ująć – Fatalna atmosfera.

    • Piotr M. Głęboki
      Piotr M. Głęboki
      29 października 2015 at 22:43

      Następne spotkanie obiecuję urządzić w robotniczej Łodzi, gdzie jak mniemam fatalna atmosfera nie będzie miała wstępu i w razie zaduchu w palarni (stan klęski żywiołowej, alarm militarny, napad talibów etc.) można będzie wyjść „na dwór” – tak po prostu, po robociarsku, po łódzku czyli po mojemu (i Piotra Z) też. Pozdrawiam.

  7. Janusz J.
    Janusz J.
    30 października 2015 at 12:24

    Zyrgu,

    pisz częściej.

  8. Zyrg
    Zyrg
    30 października 2015 at 12:52

    Dziękuję Wam za ciepłe przyjęcie, mam nadzieję, że się nikt nie obraził, a i może ktoś uśmiechnął. Przepraszam za zwłokę, ale cóż: życie!

  9. Janusz J.
    Janusz J.
    31 października 2015 at 05:57

    Uśmiechnęło się wielu. A jeśli ktoś się obraził, to tylko czekać…

  10. Julian
    31 października 2015 at 16:46

    „zawsze mnie to jakoś bawiło – w Łodzi robotniczej się chodzi „na dwór”, w królewskim Krakowie – „na pole”…”

    To podobno o to chodzi, że jak tu wyjść z dworu – „na dwór”. No to wychodzili z tych dworów, a to odlać się, a to krowinę wydoić, a to Tatarzyna ocyganić. I tak im została w języku pozostałość z czasów dobrobytu.

    • golf czarny
      2 listopada 2015 at 09:36

      Ależ Julianie wywodząc rodowód z zaścianka w królewskim grodzie goszcząc , niejako z lekiem deptałem tamtejsze pole. Bo to uprawę rzepy naruszę, a to świeżo rozrzucony nawóz zbrukam albo bruzdę spłycę. Przemykałem się tedy tylko po miedzach. Skowronki płosząc. Bukoliki głosząc;)

    • Piotr M. Głęboki
      Piotr M. Głęboki
      4 listopada 2015 at 20:22

      W królewskim mieście Krakowie wiele dworów było, zaś w robotniczej Łodzi jeno kilka ich uświadczyć można (było) i te też zasadniczo pałacami (fabrykanckimi) zwano. Stąd też potrzeba „przybliżenia” sobie frazeologii „dworu”, aby można się nią było posiłkować w codziennym użytku. Miłe to dla maluczkich. A skoro dziadowie nasi, a po nich ojcowie nasi, to już tak pozostało. Wszak posłusznym ojcom być należy. No i masz Julianie, odpowiedź na pytanie czemu… Pozdrawiam Piotr :)

  11. KrzysT
    KrzysT
    1 listopada 2015 at 09:33

    Iście fatalna relacja. Wstydziłbyś się :>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*