Amphora Full Aroma – recenzja golfa czarnego

30 marca 2014
By

amphora_01Stało się to, co się miało stać – tak egzystencjalne rozpocznę. Bo odkąd jestem, a brałem udział w dwóch edycjach, króliczkiem Fajknetu to miałem klawe życie. Dobre Ludzie podrzucali do mej klatki naprawdę smakowite kąski. Ekskluzywna, cięta w krążki, wybitnie dojrzała marchew. A jeszcze liście mlecza z wyselekcjonowanych plantacji, delikatnie aromatyzowane owocowym wywarem. Oj straciłem czujność króliczą i chyba zapomniałem, że Akcja Recenzja to wyzwanie, a nie takie tam fiu-bździu.

Ale widać chwila nabrzmiała, czas się wypełnił i z króliczka –pieszczoszka stałem się wreszcie „doświadczalnym”. Znaczy się głęboko doświadczonym. Nadeszła bowiem pora, aby nieco pocierpieć w imię. ..(?) Nie potrafię bliżej sprecyzować w imię czego. No przecież nie rozumu? Jakoś nie czuje żebym pomiędzy tymi długimi uszami miał coś konkretnego. A tym bardziej rozum?!

Otóż, otrzymałem blend w konsystencji pomiędzy broken flake, a ready rubbed, dosyć wąsko cięty, w kolorze rdzawy brąz. Wtręty jaśniejsze oraz brunatne. Typowy, na oko, kontynentalny (no bo rudy) flue-cured z pokruszonym BlCav. A na nos to wanilią (waniliną) pachnący niezbyt mocno, niezbyt klejąco i ogólnie niezbyt. Budyniowe eksperymenty na ludziach. Pardon… na króliczkach.

Zapaliłem po raz pierwszy zaraz po odbiorze. Pierwej wysuszyłem. Być może trochę za mocno, ponieważ tytoń wydawał się być i bez tego zabiegu przyzwoicie gotowy do palenia. Nabiłem fajkę, która przezywam „Aro Mata Hari”, bo była, jest i będzie skazana na różnego typu waniliowce z czekoladą i rumem łącznie. Ciężki jej los, ale nie jest to fajka wybitna. Jej pseudonim wskazuje podstępność i zdradę. Pawimi oczkami mruga, a w smaku przeciętna. Niejaki Big Ben wykonał i jest właśnie taka-jakaś.
Cóż… wart Pac pałaca. Spotkały się – powszedni tytoń ze średnią fajką. Gorzkawo od samego początku. Ale delikatnie virginiowo także (znaczy słodkawo) i dochodzi do głosu waniliowe ubarwienie. Wszystko głosem bezstronnego komentatora w jednym zdaniu : „pierwsza połowa nie zachwyciła grą”. Niestety później tzn. w drugiej połowie tytoń nie zyskał szczególnie na smaku. Po całym seansie pozostał co prawda niedosyt jakości, ale nie pojawił się wyraźny absmak. Czuć było jednak lekko sienną Va. Toczyła ona nierówny bój z burleyem i to poślednim niestety. Począłem podejrzewać, że owo „nie wiadomo co”, to codziennego użytku, popularna budżetówa –

Czerwona Amphora?

Niedługo potem przyszedł czas na fajkę następną. Tym razem w ruch poszła Masta. Taka średniej wielkości. Ponieważ „Mata Aro” miała sporą średnice postanowiłem coś zmienić. Węższa fajka i zaraz smak wyraźniejszy. Ale czy dobry? Niestety, to tylko wrażenia już znane, a podane w jaskrawszej formie – słodycz i wanilina, ale i gorycz z drapaniem. Pod koniec zaczęło gasnąć, z czym nawet nie chciało mi się zmagać.

Nie do końca mam opanowane królicze instynkty, ale wygląda na to, że jak się królik denerwuje to łapkami grzebie. Wnioskuje to z tego, że ja zacząłem bezładnie przebierać, wygrzebywać z mojej fajkowej graciarni coraz to różne allegrowe „trofea” i gorączkowo sobie przypominać, z którym to i dlaczego miałem przyjemność. No i jest. Mam! Peterson Kapet – taki najzwyczajniejszy i republikański bent. Świetnie się w nim paliło miksturkę Mac Barena.
Tym razem bez suszenia załadowałem i… Nareszcie!

„Ludzie! Tu woła królik! Jest dobrze!”

Słodko, siennie i umiarkowanie waniliowo. Jest też nuta orzechów laskowych. Smak podobny nieco do rzeczonej miksturki, ale inny, przez wanilinę. Było przyzwoicie i smacznie.

Ostatnią fajką wykonałem jakby mały eksperyment w ramach większego. Bowiem Falcon z „pianką” w środku to fajka, która jest inna od innych. Smak tej samej mieszanki palonej w niej często jest diametralnie różny od odczuć, które mam w innych fajkach (mowa o wrzoścach). Tym razem także nie podsuszałem i resztówkę zapakowałem do dziwacznego schodkowatego komina. No i smak podryfował znowu w rejony gorzkie. Chociaż nie było tak źle, jak za pierwszym i drugim razem. Powiedzmy, że całość wrażeń przypominała posłodzoną kawę z mlekiem. Burley smakował tym razem odrobinę lepiej. Wytrawnie było. A potem zachorowałem. Migdałki bolały. Co piękne rozwinęło się w chrypę. Krtań? Znaczy pozostaje ubojnia (Moje ostatnio ulubione słowo. Ładne, prawda?). A w ostateczności przychodnia.( Słowo od zawsze budzące najwyższą grozę ) .

Moim króliczym zdaniem paliłem tytoń powszechnego użytku. Nie, że podły ale przeciętny. Może jest adresowany dla mniej wybrednych fajczarzy? Jednak, pomimo wrażenia egalitarności produktu jest pewien szczegół, który mi nie pasuje. Nie jest to blend bezobsługowy. Po pierwsze grzeje, po drugie potrafi zabulgotać oraz zostawić mały koreczek. Nie zawsze, ale bywa kapryśny. Dobrze, że nie zostawia tej waniliny w fajce.

No i przytemperował mi się ten króliczy „kult cargo” – irracjonalne przypuszczenie, że Poczta Polska przynosi tylko smaczne listy. Specjalnie nawet nie jestem ciekawy, co to jest. Acz pożytek znajduję chociażby w tym, że dostąpiłem wreszcie pełnej króliczej inicjacji przy pomocy suchara w pysku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*