Moje aromaty

22 kwietnia 2011
By

Ostatnimi czasy niezbyt wiele paliłem fajkę. Brak czasu, nawał obowiązków – służbowych, prywatnych. Parokrotnie podnosiłem na tym portalu kwestię, że pędzący wciąż do przodu świat nie sprzyja nawet chwilowemu relaksowi z fajką. Przerwa ta jednak posłużyła mi do lekkiego zrewidowania poglądów na tytonie.

W ostatnich dwóch miesiącach jeśli już paliłem, to czystą virginię. Mam zachomikowane trzy puszki moich ulubionych specjałów – dwa Rattray’sy, Marlin Flake oraz Black Mallory, a także Dunhill Standard Mixture – ale czekają one na mnie do listopada, kiedy to minie rok od włożenia ich na dno szafy. Jestem cierpliwym człowiekiem i choć smakołyki kuszą, to pozostałem nieugięty. W trafikach nie były dostępne Marlin Flake’i, więc wróciłem do FVF.

Przyznam się, że chyba specjał ten mi się przejadł. Owszem – smaczny, słodko-wytrawny, obłędnie soczysty, ale jednak czułem monotonię. Nawet paląc od wielkiego dzwonu. Fajka nie była w stanie mnie niczym zaskoczyć, jakbym wpadł w rutynę. Być może to wina stresu, może zagonienia, ale jednak – nie było w tym żaru, co brzmi w tym kontekście nieco dwuznacznie.

Przyjrzałem się swoim starym recenzjom, szczególnie zaś tym negatywnym. O większości opisywanych tytoni dalej mam zdanie takie, jakie miałem relacjonując moje wrażenia z popalania. A że ufam swoim gustom, trochę na tym świecie już przeżyłem, akurat na tyle, aby im wierzyć, ale także wierzę swoim krytycznym osądom, więc zmieniłem strategię. Postanowiłem ponownie przeanalizować wszelkie pozytywy, którymi dzieliłem się tutaj ze wszystkimi, na temat tych tytoni, które niegdyś mi smakowały. Wpadłem na ten pomysł właśnie dzięki paleniu FVF. Chciałem sprawdzić, czy dziś oceniłbym te smakołyki tak samo, jak kiedyś.

Kolejnym krokiem było jeszcze mocniejsze zacieśnienie tematu do badań. I na to znalazła się idea. Mogłoby się wydawać, że na fajkanecie przesiaduje mocne lobby antyaromaciarzy. Choć osobiście uważam to za kompletną bujdę, bo nie widzę żadnych programowych wytycznych nakazujących ani mi, ani nikomu psioczyć na aromaty. I faktycznie, jeśliby się zgłębić w lekturę recenzji, to większość tego nie robi. Ba! Ocenia je wręcz pozytywnie. Jednak przekonanie, że nie lubimy perfum, jest silne. Jest więc z czym się zmagać. Padło na aromaty.

Peterson University Flake

Kiedyś kochałem się w Stanwell Vanilla. Był bowiem słodszy niż moje herbaty. A słodzę trzy, w porywach cztery, parzę zaś krótko. Przyjaciele mówią mi, że piję wodę cukrową z dodatkiem naparu. Z kawę podobnie – choć lubię mocną, to jednak zawsze z mlekiem (każdy prawdziwy twardziel taką piję i nie dam sobie wmówić, że jest inaczej, nawet pomimo tego, że sam nie jestem twardzielem), a także z cukrem sporo ponad normę. Dla ciekawostki dodam, że ostatnio słodzę nawet więcej, bo po podwyżkach rynkowych cukier stał się dla mnie towarem luksusowym, a ja lubię luksus.

Stanwell Vanilla był więc moim ideałem. Słodki tak, że robi się błogo (starałem się wyszukać adekwatnego synonimu do słowa – słabo). Słodki, aż kwaśny. Słodki, że hej! Bezkompromisowo słodki, można rzec – słodki tak, że nie bierze jeńców. Wszystko inne marność. Herbata przestała mi smakować, kawę w ogóle odstawiłem, na lody patrzyłem z pogardą. Stanwell Vanilla był tak słodki, że nie było nic słodszego.

Aż w końcu wyszedł ów Stanwell z trafik i może to dobrze, bo nie zdążył mi się znudzić. Inne aromaty jednak już mi nie pasowały. Były chemiczne, natrętne i mało subtelne. Imitowały słodycz. Postanowiłem poszukać czegoś innego.

Tak trafiłem na czyste virginie, na latakię, na przeróżne mieszanki, które pokazały mi, że to, co brałem za boską słodycz, również było chemią nad chemiami. Nie, żebym się czegoś innego spodziewał po mieszankach niearomatyzowanych. Nie jestem naiwny. Wiem, że są tam różnego rodzaju substancje, które mają za zadanie jeszcze ulepszyć, jeszcze bardziej coś uwydatnić, a ich natura również jest chemiczna. Jednak w takim przypadku różnica jest już widoczna. Jest bowiem oczywista – nie trzeba odpowiadać na pytanie jak bardzo subtelna jest chemia w syropowatych duńczykach, a jak w Virginii nr 1 od MacBarena.

Po jakimś czasie zapragnąłem jednak powrotu do aromatów, ale postanowiłem wyszukiwać ich według innego klucza. I tak znalazłem Peterson University Flake.

Dał mi wtedy UF wyrazistość ukrytą. Piękny to oksymoron, ale oddaje w pełni wrażenia, jakie miałem podczas palenia. UF jest bowiem bardzo tajemniczy, a zarazem smaczny. Nie jest przesłodzony, aromat ten nie opiera się na kąpaniu w syropie (a jeśli nawet, to krótkim i nieprzesadnym). Jest tytoniem na wskroś tytoniowym, a przy tym aromatem. Zdałem sobie w tamtym czasie sprawę, że można inaczej, niż na sposób duński. Można elegancko, z myślą, stworzyć mieszankę aromatyzowaną, która pogodzi gusta wielbicieli naturalności tytoni oraz lekkiego dosmaczania.

Dziś te wrażenia dalej są żywe, pozostają, a UF smakuje, jak smakował. Miesza się w nim surowość naturalnego burleya, nieco tylko ukryta przez owocowe posmaki.

Samuel Gawith Navy Flake

To była moja pierwsza latakia. Można więc powiedzieć, że zacząłem od szlachetnej, tylnej strony, bo wszak nie jest to stereotypowa mieszanka angielska, ale perfumowany rumem modern. Myślę dziś, że wybrałem SG Navy Flake dlatego, bo nie byłem gotów na naturalne tytonie w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak każdy neofita, broniłem swoich aromatyzowanych gustów, bo pomogły mi ograniczyć palenie papierosów na rzecz fajki. Lubię jednak badać nieznane, a bycie tytoniowym Kolumbem oznacza płynięcie w nieznane z jakimiś narzędziami ułatwiającymi orientację. Moim kompasem była aromatyzacja rumem. Lądem dziewiczym zaś – latakia.

Sądziłem, że po wypaleniu tylu mieszanek z domieszką wędzonki bliskowschodniej, moje wspomnienia o Navy Flake runą w gruzach. Nie nabijałem nim fajki od blisko dwóch lat (a może jednak więcej, nie wiem…), a w tym czasie przebrnąłem przez parę kilogramów innych tytoni z La. Wydawało mi się, że jestem już wystarczająco zmanierowany, aby zweryfikować swoje zdanie na temat tego moderna. Wyobrażałem sobie, jak klnę nad rozżarzoną fajką, jak ciskam gromy we wszystkich wokół. A jednak go nabyłem, celem przypomnienia.

Okazało się, że moje podejrzenia są niesłuszne. Tytoń ten nadal mi smakuje, może nawet bardziej, niż kiedyś. Paliłem go jako fajczarski młokos, który nie wiedział jeszcze nawet co to orientale, a cybuch zdarzało mu się mylić z główką fajki. Teraz jestem znacznie bardziej świadomy. Smak mi się nie zmienił, dojrzała tylko świadomość.

To był pewien sprawdzian dla moich własnych gustów. Jestem tego rodzaju człowiekiem, któremu bardzo rzadko zmieniają się opinie. Inni nazwaliby to uporem osła, ale ja jestem z tego dumny. Oznacza to bowiem, że nawet będąc niekoniecznie tak fajczarsko wykształcony, jak teraz (a przecież dziś choć wiem więcej, to daleki jestem od bycia ekspertem – dalej nazywam siebie początkującym), miałem trafną intuicję, a zmysły mnie nie oszukiwały.

Boję się tylko jednego. Otóż – co by się stało, gdybym znowu zapalił Stanwell Vanilla? Albo… Poniatowskiego? Oba wszak mi bardzo smakowały swego czasu.

Tags: , , , , , ,

14 Responses to Moje aromaty

  1. heretico
    heretico
    22 kwietnia 2011 at 12:08

    kawa z mlekiem ?! toż to kakao !!

    • Rheged
      22 kwietnia 2011 at 12:14

      Heretyk!

    • Nigarte
      Nigarte
      25 kwietnia 2011 at 17:20

      Kakao a kawa to co innego.

  2. marcin szarywilk
    marcin szarywilk
    22 kwietnia 2011 at 16:45

    Ha,ale czy boisz się zweryfikować dobre wspomnienia, czy że to obciach smakować w Poniatowskim? ;)

    • Rheged
      22 kwietnia 2011 at 22:11

      To jest bardzo dobre pytanie. Chyba jedno i drugie. Nie ukrywam, że Poniatowski mi smakował. To był pierwszy tytoń fajkowy, jaki zapaliłem zaczynając przygodę z fajką.

      • sat666sat
        sat666sat
        5 czerwca 2011 at 19:56

        Nie zapomnisz nigdy Poniatowskiego tak jak pierwszego wina marki wino)))

  3. Pendrive
    22 kwietnia 2011 at 17:04

    Miałem zapytać pod recenzją Petersona, ale ten artykuł jest świeży, pytam tutaj.

    Co to za fajka, na pierwszym zdjęciu?

    „Ostatnio słodzę nawet więcej, bo po podwyżkach rynkowych cukier stał się dla mnie towarem luksusowym, a ja lubię luksus.”
    Uśmiałem się, chyba zacznę używać tego zwrotu :).

    Pozdrawiam

  4. marcin szarywilk
    marcin szarywilk
    22 kwietnia 2011 at 20:34

    Właśnie, cóż to za ślicznotka?

  5. Rheged
    22 kwietnia 2011 at 22:10

    Pendrive, Marcinie – to Bruyere Szabo, dorwana w Lublinie, w Realu. Prawdziwa perła wśród wieprzów.

  6. Julian
    Julian
    24 kwietnia 2011 at 01:02

    Niemal każdy współczesny fajczarz zaczynał od palenia tzw. nowoczesnych meiszanek aromatyzowanych, ze względu na ich rozpowszechnienie. Po prostu inne aromaty są dobrze pochowane i trzeba sie naszukać, a z kolei tytoń naturalny dla początkującego (i jego otoczenia) pachnie przeważnie diabłem.
    Problem w aromatami nie polega moim zdaniem na ich słodyczy większej czy mniejszej czy nawet na stopniu chemizacji. Problemem jest jakość tytoniu: w popularnych mieszankach aromatyzowanych duża ilość perfumy służy między innymi zamaskowaniu dramatycznie złej jakości ziela. Temu samemu służy niejasnej proweniencji czarny cavendish pakowany do wszystkiego. Dlatego nie sądzę, aby fakt, że autorowi wątku nadal smakuje navy flake Gawitha, świadczył o czymkolwiek w kwestii Poniatowskiego. Mimo, że bohater narodowy…

    Jestem zwolennikiem tytoni naturalnych lub dobrze udających naturalne, a mimo to palę często Royal Yacht Dunhilla (klasyczny aromat), toleruję aromatyzowane tytonie McClellanda, polubiłem 1792 Flake. Wszystko to są tytonie aromatyzowane, ale umiejętnie przygotowane i z dobrych liści. A różnica między Royal Yachtem a na przykład Radford Sunday’s Fantasy? Taka, jak między Chopiniem, kiedy gra go Rubinstein i kiedy ja go gram…

    • Alan
      Alan
      24 kwietnia 2011 at 01:21

      W kooooooońcu ktoś zrozumiał o co tu chodzi :)

  7. Nigarte
    Nigarte
    26 kwietnia 2011 at 23:11

    Wieczorową porą wybrałem się do trafiki. Moje skromne zapasy tytoniu się wyczerpały. Miałem ochotę na czystą Virginię No.1 MB. Do sklepu zaszedłem 5 min przed zamknięciem. Rozczarowanie, tytoniu którego chciałem nie było. Do sprzedawcy „Zaraz wracam”. Skoczyłem do sklepu obok. Tam, kilka tytoni alsbo. Powiedziałem sobie, nie! i wróciłem do trafiki. Sprzedawca polecał Petersen, ale jakoś nie byłem przekonany. Tego dnia przewinął mi się już ten post i w pamięci wyrył mi się SG Navy Flake. Po chwili zastanowienia postanowiłem go wziąć. Otwieram. Zapach powalający. Długo nie mogłem skojarzyć skąd go pamiętam. Gdy w końcu skojarzyłem… pachnie jak Arcalen. O zgrozo. Lecz zapach to nie wszystko, gdyby kierować się tylko węchem daleko by się nie zaszło. Nabiłem fajkę. Dość trudno go odpalić. Wilgotny. Gdy się już porządnie rozpalił. Można było się wczuć w smak. Delikatny, lekko słodki. Gdybym nie przeczytał że jest z dodatkiem rumu, nigdy bym nie powiedział. W ogóle go nie czuć. Myślę, że za dużo nie da się powiedzieć po jednym paleniu. Zobaczymy co będzie dalej.

  8. Julian
    12 maja 2011 at 12:53

    Ciekawostka, podaję ją ze względu na unikalność: znalazłem gdzieś starą saszetkę z resztkami Rum&Maple. Tytoń mocno przeciętny, zwłaszcza że w końcowej fazie życia robili go jacyś nastawieni zbyt demokratycznie Niemcy. Tym niemniej, R&M od dłuższego czasu nie jest produkowany, kto wie, czy moje resztki nie są jedną z ostatnich istniejących porcji tej mieszanki. Odświeżyłem go i właśnie palę drugie nabicie. Cóż, typowy Burley z naleciałościami spod Hamburga, ale aromat nienatrętny, w sumie da sie to palić bez wstrętu. Żegnam w ten sposób lata 90. XX wieku. Bawię się myślą, że gdy spalę ostatnią porcję, ta mieszanka zniknie z powierzchni Ziemi.

  9. pinkplato
    4 czerwca 2011 at 17:14

    A ja proponuje nowy aromat, wymyślony przeze mnie dla mnei ( a może już istnieje???). Czarna herbata z winem wytrawnym…doskonaly specyfik. A olśnienie mi prztszło,kiedy przesłodziłem herbate i zadałem sobie pytanie -czym ten cukier osłabić….. Ok to zaskakujący początek( ale to czysta prawda)
    Może ktoś się zakocha…. Z moimi doświadzeniami w ogóle wobec tytoni – to jest tak. Często coś gdzieś tam jakby się kończy, jednak nie na tyle ,żeby sie rpzejadło- tylko zostaje jako tytoń nie-cozienny
    ale cotygodniowy- tak mi się stało z latakiami, które wychwalałem pod nieba. Czyste virginie są jednak
    na pierwszym planie, bbf, fvf, itd. A z aromatów HOs nr 5- to moja pożywka codziennie… czekam na nowe konfiguracje z niecierpliwością. Ale powim też o dosć niecodziennej sytuacji rodem z warszawskiej ” Fajki”( trafiki). Poczułęm jakąś chęć pewnego dnia- na nowy aromat. No wiec wybrałem się do wspomnienej trafiki na Kruczej. Pierwszy padł mi w oko Connoisseur’s Choice.przeczytałem
    skąłd- i mnie odrzuciło- jakieś mango, itd. No to zacząłem móżdżyć – że wybiorę Luxuty Blend albo De Lux Mixture. W koncu wybrałem Luxury Blen. Zapłąciłem – włożyęlm do torby…. po przyjściu do domu patrze a tu Conno…Choice…. Stwierdziełm- Ok jak już tak bardzo chcialeś być- to Cię skosztuje. Taak mi zasmakował- że wypaliłęm puche w 4 dni….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*