Timm No Name Grün – recenzja @pigpena

7 maja 2014
By

f375355d266548aff0570132bc661c85[1]

„Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód.”

Tymi słowami chciałem rozpocząć swoją recenzję nieznanego tytoniu spod znaku Latakii. Dlaczego wybrałem akurat akapit z chyba najbardziej znanej książki Gabriela Garcii Marqueza? Bo tak się przypadkiem stało, że kiedy nabiłem po raz pierwszy fajkę wypełnioną tą wstrętną Latakią, zanim odpaliłem wziąłem do ręki starą gazetę i mym oczom ukazał się właśnie ten cytat. Był to artykuł wspominający zmarłego niedawno pisarza i m. in. jego bodajże najbardziej znaną powieść – „100 lat samotności”. Dlaczego tak mi to utkwiło w pamięci? Bo od razy w myślach zamiast „plutonu egzekucyjnego” wstawiłem sobie – „fajki nabitej Latakią”, a zamiast pułkownika swoje imię. Tak mi się to spodobało, że postanowiłem właśnie tak rozpocząć tę recenzję.

Jeszcze, aby wstęp dopełnić, chciałem zaznaczyć, że Latakii nie znoszę, nie palę i jakakolwiek jej ilość w tytoniu powoduje, że mam ochotę całą zawartość komina wysypać do popielniczki. Jednak mimo wszystko cały czas się łudzę, że może jednak jakaś mieszanka, w której dominuje Latakia mi posmakuje i tym samym otworzy się dla mnie nowy rozdział?

Wracając do recenzji. Otrzymana próbka tytoniu śmierdziała standardowo (jak to La). Kocie siuśki, dwudniowe skarpetki po wysiłku fizycznym, wino marki „wino” (takie siarkowe, patykiem pisane). Od razu wiedziałem, że mam do czynienia z tytoniem, w którym La będzie wiodła prym. Przyglądając się próbce dominuje kolor czarny, przeplatany w jasne i nieco ciemniejsze wstążki Va. Ot tyle co zaobserwowałem na początek.

Nabiłem tytoń do szerokiego pota o średnicy około 23 mm (jedyna fajka przeznaczona na eksperymenty z La). Tytoń ułożony na trzy, uprzednio nieco podsuszony odpaliłem po raz pierwszy na tarasie pod lasem.

Początek kwaśno, gorzko. Delikatne uklepanie tytoniu, kołeczkowanie i ponowne odpalenie. Tytoń zaczyna się pięknie spopielać. W me usta dostają się paskudny smak palonych liści Latakii. Uf… po co mi to było. Ale słowo się rzekło, nie poddaję się i walczę dalej.

Po pewnym czasie smak się wygładza. Potrafię wyciągnąć smaki słodkiej Virginii. Latakia staje się mniej wyrazista i przechodzi w posmak lekkiej mięty. Nie wiem dlaczego smak Lataki kojarzy mi się z miętą, ale tak jest. Ponieważ fajka jest, jak wspomniałem, sporych rozmiarów palenie nie ma końca. Coraz bardziej uderza mnie słodycz, przy czym staje się ona coraz dziwniejsza. La splotła się z Va i stanowi jedność, a dodatkowo dochodzą do mnie nowe smaki. Zastanawiam się, czy nie ma tam jakiś Orientali, ale raczej odrzucam tę możliwość. W surowym tytoniu ich nie widać. Zastanawiając się co to może być zerkam ponownie na świeżą mieszankę. Hmmm… nic mi do głowy nie przychodzi. Od połowy fajki tytoń staje się trochę nienaturalny. Według mnie albo jest to siknięte czymś, albo jest tutaj składnik, którego nie kojarzę. Skłaniam się bardziej ku temu, że mamy tutaj do czynienia z lekką aromatyzacją. Nie jest to zapewne zabieg zły, ale powoduje, że tytoń smakuje trochę nienaturalnie. Tak jakby smak mieszanki po blendowaniu okazał się zbyt lichy i postanowiono go nieco ulepszyć.

Latakia zdecydowanie dominuje podczas palenia, ale proszę wziąć pod uwagę, ze piszący Lataki nie lubi i jej nie pali i wszystko, co ma w sobie Latakię, miałoby taką opinię. Jednakże ta Latakia nie zabija palącego. Nie wykręca kubków smakowych. Nie powoduje, że chce się wyrzucić wszystko z komina fajki. Jest to Latakia delikatna ze sporą domieszką Virginii i w mojej opinii czymś aromatyzowana. Być może jest to coś delikatnie owocowego, powodującego tę słodycz, którą łatwo uchwycić, a za którą nie odpowiada żaden rozpoznany przeze mnie składnik.

Moc tytoniu na poziomie bliskim dna. Po dużej fajce nie czułem nic. Zaciągając się, nie czułem nic. Fajka odłożona na kilka godzin i dopalona później również nie dostarczyła mi zbytnio nikotyny. Dla mnie ten tytoń to taka aromatyzowana Latakia. Jakbym miał strzelać, co to jest, to chyba za cel obrałbym Niemcy. Lekko, słodko i co wielką zasługą na idealny biały popiół.


Pułkownik Aureliano Buendia z tego co pamiętam, nie zginął tamtego dnia. Tak samo ja nie zginąłem. Stoczyłem bój z Latakią i przetrwałem. Jednak nadal twierdzę, że latakia jest wstrętna i za nic w świecie nie kupię sobie puszki tytoniu z nią w składzie. Może kiedyś to się zmieni.
Wielkie podziękowania kieruję w stronę organizatorów tej zacnej akcji. Dzięki wielkie za możliwość spalenia specyfiku i przepraszam za opóźnienie.

 

4 Responses to Timm No Name Grün – recenzja @pigpena

  1. ajt
    8 maja 2014 at 00:06

    Bardzo fajna recenzja. Kwiecista w porównaniach i pełna emocji. ,, Sto lat samotności,, przesłuchałem niemal całe podczas 50 kilometrowego marszu po lasach i bagnach kurpiowskich i byłem pod wielkim wrażeniem tej książki, jedna z tych, która sprawia że świat wygląda nieco inaczej. Co do latakii, polecam spróbować Stanislaw London Mixture. Moim zdaniem jest to dość delikatna mieszanka, bardziej ziołowo-orzechowa nisz ogniskowo-bagienna, i czuć w niej słodką virginię bardziej niż w jakiejkolwiek angielskiej mixturze, którą paliłem.

  2. yopas
    8 maja 2014 at 10:06

    Janek! Opis – majstersztyk. I’m impressed!

    • pigpen
      pigpen
      8 maja 2014 at 15:46

      Dziękuję Pawle. Usłyszeć od Ciebie pochwałę – bezcenne.

      • KrzysT
        KrzysT
        8 maja 2014 at 20:06

        Ale w pełni zasłużoną, bo napisałeś najlepszy tekst tej edycji. Ba, rzekłbym, że nawet jeden z lepszych w całej twojej fajkanetowej twórczości, a nie można powiedzieć, żeby nie trzymała ona poziomu.

Skomentuj KrzysT Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*