Fajki warto się uczyć *3

8 grudnia 2010
By

Dziś m.in. o odnawianiu fajek i kompetencjach, jakie są do tego potrzebne. Także o tym, co miało być – i od początku było – głównym tematem tego wywiadu, czyli o fajczarskim samokształceniu… Takim przez całe życie.

JAR

Jakie, Pana zdaniem, trzeba mieć przygotowanie, aby brać się za odnowienie każdej fajki? No, może nie każdej, wykluczmy z tego ewidentnie muzealne eksponaty…

Wersja skrócona: nauka konserwacji na DOBREJ uczelni i to w trybie ITS (Indywidualny Tok Studiów, ukierunkowany na restaurację fajek). Nie wiem, czy ktokolwiek oferuje taką edukację. Konserwacja fajek jest stosunkowo prosta, a więc może wystarczyło by uczestnictwo w zajęciach jakiegoś studium podyplomowego, ale to odpowiedź teoretyczna, gdyż jak już podałem, chyba nikt nie oferuje zajęć z zakresu konserwacji fajek.

Wersja rozszerzona: jestem zdania, iż podstawą jest „serdeczna i szczera motywacja”. Winna ona spowodować, iż stale pamiętając o „podstawach fizyki i zdrowym rozsądku”, zapoznamy się z podstawami wiedzy z zakresu materiałoznawstwa, podstawami technik rękodzielniczych (na przykład polerowania), skompletujemy podstawowy zestaw urządzeń, materiałów (chemikalia, pasty polerskie) i narzędzi. Następnie zorganizujemy sobie dobre środowisko pracy (może być takie „rozkładane”).

No i trzeba zapoznać się z pojęciem tzw. zaleceń konserwatorskich dla danego obiektu, nauczyć się, co robić należy, a czego nie. Pracownię mam w lokacji warszawskiej, w lokacji w Bydgoszczy, gdzie spędzamy gros czasu, mam ze sobą malutki kombajn – polerka, szlifierka, tokarka, plus skrzyneczka z zestawem podstawowych narzędzi rękodzielniczych. Plus, oczywiście, chemia i pasty polerskie oraz carnauba… I to mi wystarczy do przeprowadzania prac „okołofajkowych” – poza pracami wymagającymi wykonania elementów z metali.

UWAGA: dobra ręczna dwubiegowa wiertarka elektryczna uzbrojona w odpowiednie oprzyrządowanie (statyw poziomy, przystawka tokarska, tzw. rękaw, czyli wąż giętki) może znakomicie spełniać rolę takiego kombajnu polersko – tokarskiego.

Czy zna Pan jakieś konkretne przykłady fajek, które zostały „zarżnięte” przez słabo przygotowanych „odnowicieli”? Ja wiem, że to smutne historie, czasem wręcz wstrząsające…

Kwestia obiektów zniszczonych niewłaściwie przeprowadzonymi procedurami reperacji, konserwacji etc. jest mi znana od zawsze, a najboleśniej obserwuję to w zakresie starych, historycznych sreber, głównie sreber kościelnych – i to takich naprawdę starych, datujących się jakoś od wieku XVI czy XVII.

Podczas ostatnich swych zajęć na toruńskim UMK miałem w rękach zespół starych kadzielnic, które – dla kontynuacji swej funkcji użytkowej – zaopatrzono w żelazne łańcuszki, takie na jakich uwiązywano psy podwórzowe. Tarcie żelaza o znacznie miększe srebro spowodowało znaczne zniszczenie elementów srebrnych.

Powodem podobnych „działań” może być mierna liczba profesjonalnych konserwatorów oraz zadawniona niechęć do korzystania z ich usług, ugruntowana zwłaszcza w czasach poprzedniego systemu, kiedy to dobierano ludzi kluczem zaufania – i tak o naprawę proszono niekompetentnego w sprawach konserwacji złotnika, bo był znany jako człowiek uczciwy i z władzami nie związany. Nie dotyczy to, na szczęście, naszych czołowych zbiorów, lecz w tzw. prowincjonalnych kościołkach, a i większych świątyniach czy klasztorach, znajdują się prawdziwe skarby z zakresu sztuki użytkowej (w tym sztuki złotniczej). Niektóre z nich uległy dewastacji przez nieprofesjonalną konserwację.

Z innych powodów, lecz skutkujących podobnymi rezulatatami, charakteryzuje się w moim oglądzie sytuacja w zakresie fajek. Wciąż wiele takich popsutych „konserwacją” widzę także na Allegro. W końcu przestałem zwracać na to uwagę, bo to dla mnie zbyt smutne historie…

Do najczęściej spotykanych zniszczeń należą skutki bezrefleksyjnego używania wspominanego dremela, co w przypadku szlifowania paleniska skutkuje tak częstym jego scentrowaniem, jak i znacznym niekiedy powiększeniem średnicy. Nie wspominam nawet o procedurze szlifowania papierami także i zewnętrza główki, czy o stosowaniu wielu innych – dla mnie eksperymentalnych, a szeroko opisywanych na forach zabiegów. Szkoda mi tych fajek, ale skoro daje to komuś radość, to główny cel zabawy z fajką jest przecież osiągnięty.

W sumie taka sytuacja wcale mnie nie dziwi. Nadal jesteśmy zachłyśnięci wolnością, w imię której każdy ma prawo robić wszystko. Przypominają mi się małe dzieci: mnie wolno… ja sam… ja sam… taka Zosia-Samosia… maluczko, a już nie będzie wymagany dyplom ukończenia studiów z zakresu nauk medycznych, aby się nazywać lekarzem.

To, oczywiście, przesada, ale to jest istniejący kierunek – pamiętamy sprawę taksówek w Warszawie po zmianach 1989. Całe rzesze taksówkarzy po prostu nie znają miasta… W dziedzinie sztuki nowe prawo autorskie chroni nieźle dzieło, nie wyodrębniając grupy społeczno zawodowej twórców, więc niemal każdy się może nazwać artystą, niezależnie od wykształcenia, a i często talentu… Zwłaszcza, jeśli spełnia „kryteria oglądalności”, czyli odniesie sukces marketingowy, dysponuje energią, siłą przebicia…

Jan Nowicki nazwał to: „Mroczny świat Mroczków”. To samo obserwuję w dziedzinie tak wytwarzania fajek jak i ich konserwacji. Nie chodzi mi nawet o brak wiedzy i fatalne tego skutki. Bardziej mi przykro, gdy widzę wysoki stopień samozadowolenia i uczynienie sobie niekiedy wręcz cnoty z ignorancji, bo fajka to nie nauka, a hobby… Albo przyjęcie chorego, moim zdaniem, miernika –  kryterium najwyższym jest sukces w biznesie.

Tymczasem, dysponując mierną wiedzą i nie najlepszym „opatrzeniem się” w zakresie interesujących nas obiektów, po prostu nie wiemy, jak powinien wyglądać obiekt po prawidłowo przeprowadzonej reperacji, konserwacji etc…

Zresztą, co tu mówić o konserwacji, skoro obecnie wytwarza się fajki bez pojęcia o podstawach projektowania plastycznego na potrzeby fajkarstwa – stąd biorą się dziwolągi nazywane autografami, robionymi wedle idei: dziwaczne, a więc artystyczne. Kiedyś takie udziwnione quasi nowoczesne wytwory nazywaliśmy „pikasami”. Dobrzy, czy choćby profesjonalnie wykształceni  projektanci i artyści, o ile wiem, nieczęsto interesują się fajkami wytwarzanymi fabrycznie (może poza zespołem designerów bardzo specyficznych fajek Porsche Design). Nie ma więc kogoś, kto – widząc takie „autografy” w ich masie – powiedziałby: „król jest nagi”. I poddał dany obiekt rzetelnej analizie z punktu widzenia podstaw kompozycji obiektów trójwymiarowych lub w ogóle kompozycji czy designu.

Czy to sugestia, że trzeba fajki odnawiać z wielką troską o ich oryginalność? Każde fajki? Ja akurat swoje drę, aż wióry lecą. Inna sprawa, że nie poluję na prawdziwe okazje i niczego wielkiego nie ustrzeliłem… Wolno zmieniać zamysł autora fajki – mi się zdarzało nawet pracowicie zeszlifować ryflowanie… Bo mi się akurat rustic nie podobał…

W świetle tego, co już powiedziałem, można domyśleć się mego zdania na te tematy – a pamiętam nasze rozmowy jeszcze na FMS. Wszelako: „kiep odmawia, gdy nie kiep prosi”, pomijając więc ewentualny aspekt szlachetnej w Pańskim przypadku „prowokacji dziennikarskiej”, spróbuję coś na te tematy powiedzieć może w inny niż dotychczas sposób…

Otóż z pewnego punktu widzenia, sprawa rozpoczyna się od tego, jak wyglądał proces wyboru danej fajki. Jeśli wybraliśmy ją, bo nam się wyjątkowo podobała, to dla mnie znaczy, iż zauroczyła nas i w pełni akceptujemy (ba, podziwiamy!) jej tożsamość, czyli wygląd, konstrukcję, etc. Tak więc ewentualna ingerencja w wygląd, to zmiana tożsamości, czyli, dla mnie, zaprzeczenie samemu sobie, swojemu świadomemu wyborowi.

Natomiast mogę sobie wyobrazić, iż dana fajka nawet się nam specjalnie nie podoba ale jakby okazyjnie, przez przypadek weszła nam w ręce. Od przybytku głowa nie boli, wrzosiec wydaje się być OK, a więc – czemu nie ?  I tu widzę pole dla przeprowadzenia najróżniejszych zabiegów zmiany tożsamości wizualnej danego obiektu, aby stał się on bardziej „mój”, bardziej zgodny z moimi własnymi preferencjami.

Podsumowując,  jeśli tak postępuje osoba dojrzała, świadoma, to jest to dla mnie powód, aby takiego człowieka zachęcać do projektowania samemu fajek, gdyż w podanym przypadku fajka poddana tak kategorycznym zmianom wyglądu właściwie służy jako „surowiec” czy „gotowiec” z którego wykonujemy klucz pasujący do konkretnego zamka.

W Pańskim przypadku każdy czytający Pańskie teksty wie, iż ma do czynienia z osobą o sporym potencjale twórczym. Zatem nie zdziwię się, jeśli po odbyciu choćby wstępnego treningu z zakresu podstaw kompozycji brył i płaszczyzn, zapoznaniu się z podstawami relacji brył czy form w przestrzeni – zabierze się Pan za projektowanie fajek.

Na marginesie, poza nielicznymi wyjątkami (Astley’s, Cavicchi) nie jest mi bliska idea tzw. ryflowania czyli rustykowania. Wrzosiec jest sam w sobie prześliczny. Piaskowanie, zwłaszcza wspomagane np. technikami powodującymi obkurczanie się partii miększych wokół partii twardszych uwidacznia reliefowo przebieg naturalnych struktur wrzośca. Bezrefleksyjne jednak rustykowanie wrzośca, to dla mnie tak, jakby ślicznej z natury Marysi nałożyć na twarz maskę – może nie aż tak ślicznej Zosi.

No chyba, że chodzi o zamaskowanie niedoskonałości danego kawałka wrzośca, ale to już inna historia. Notabene, taką fajkę też można poddać piaskowaniu ewentualnie poprawionemu/wspomożonemu rytowaniu dla pełnego ukrycia większych ubytków. Na marginesie, takie piaskowanie wspomagane swoistym „ryflowaniem” jest stosowane przez Ashtona i tworzy fakturę Peeble Grain.

W estetykę takiego „nakładania maski” wpisuje się też, w moim odbiorze, tendencja do malowania fajek wrzoścowych – jest bodaj cała linia Dunhilla jakoś się z japońska chyba nazywająca. Cóż… free country… kto bogatemu zabroni? Poza sprawami estetyki, interesowało by mnie oddychanie, praca wrzośca w tak potraktowanej fajce.

Wiedzę i doświadczenie zbierał Pan latami. Z jakich źródeł, w jaki sposób?

W moim przekonaniu i doświadczeniu podstawą jest, jak zawsze, „serdeczna i szczera motywacja” – a tej mi do spraw fajki nie brakowało. Fajkę palił w domu jeden z mych największych Przyjaciół – mój Ojciec i pewna liczba Przyjaciół domu – bardzo fajnych fudzi.

Najbardziej zapamiętałem pisarzy – Melchiora Wańkowicza i zapoznanego dziś Stanisława Marię Salińskiego (pierwowzór postaci Dziadzi we „Wspólnym Pokoju” Zbigniewa Uniłowskiego) oraz kolegę Ojca z kampanii 1920 roku, artystę plastyka Adama Jabłońskiego, autora projektów m.in. znacznej liczby insygniów rektorskich polskich uczelni aktywnych w latach ’60 i znanych warszawiakom odrzwi katedry św. Jana na warszawskiej Starówce, od roku 1953 kierownika artystycznego spółdzielni ORNO, stworzonej przez mego Ojca w roku 1949.

Tak więc od początku fajka kojarzy mi się pozytywnie. Zostało to utrwalone postawą mego Ojca – przed wojną palił Dunhille, ale ten zbiór spłonął w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie, a raczej już po tzw. odwilży, jęli pokazywać się w Polsce ludzie, którzy przeżyli i zamieszkali na stałe za granicą i ofiarowywali Ojcu Dunhille. Grzecznie i stanowczo odmawiał, mówiąc, iż w kraju tak straszliwie zniszczonym i zubożonym wojną i jej następstwami, nie wypada używać przedmiotów kojarzących się z luksusem.

Od dziecka nienawidziłem tzw. szpanu, afiszowania się „znamionami zewnętrznymi” – gadżetami, tytułami, także naukowymi, odznaczeniami, sygnetami… Tym mocniej utrwalił mi się szereg pozytywnych skojarzeń z fajkami.

Na dodatek od maleńkości chętnie i dobrowolnie się uczę, czyli, jak to się dzisiaj mówi, jestem w trybie kształcenia ustawicznego. Tak mnie wychowano, a ja to jako naturalne przyjąłem i na swą miarę kontynuuję.

Najlepsze przykłady świadczące, iż ma to wielki sens miałem i mam nadal w najbliższym otoczeniu – moja śp. Mama w wieku lat 85 opanowała obsługę komputera Macintosh Apple Mac SE i procesora tekstu Mac Write 4.0, dzięki czemu zapisała informacje będące materiałami do historii ruchu oporu w kraju w czasach II Wojny. Moja Żona – pani w moim wieku, nie informatyk z wykształcenia – codziennie działa z sukcesem na swoim PC, który sama konfiguruje i pojęcie zawieszenia się systemu czy problemy z wirusami są jej znane tylko z tego, co się w sieci wyczyta.

Nie mam też w zwyczaju używania rzeczy, o których konstrukcji i działaniu nie mam pojęcia. Bardzo w tym była pomocna stara, jeszcze XIX-wieczna tradycja uprawiania przez tzw. inteligencję pracującą rękodzieła przydomowego – jako szlachetne hobby. Umiejętność szycia, prac w skórze ( w tym szewstwa), prac w metalu i w drewnie, o robieniu na drutach i szydełkiem nie zapominając, bardzo się przydawała w czasach nędzy będącej udziałem takich „źle widzianych” i to w okresie stalinowskim nauczyłem się szyć dla siebie spodnie, gdyż na „fabryczne” nie było nas stać. Warto było umieć fachowo reperować buty, wrabiać szydełkiem całe wydarte pięty w skarpetach. Pierwszy rower – taki nie dla zabawy czy rekreacji a używany jako środek codziennego transportu – to była złożona ze złomowych części „damka” na drewnianych obręczach przedwojennej produkcji… Było to wszystko możliwe, dzięki stałemu pobieraniu i rozwijaniu wiedzy z bardzo różnych dziedzin.

W czasach mego dzieciństwa język angielski był już językiem uniwersalnym, ale kontakt z nim był w latach powojennych bardzo źle widziany. No to w bliskich mi kręgach punktem honoru była nauka angielskiego! Z każdego źródła – z rozgłośni takich jak BBC, Free Europe Radio, Voice of America. Więc i ja uczyłem się – późno w nocy, z głową zakrytą kocem, aby broń Boże nieżyczliwy sąsiad zza ściany nie usłyszał. Po odwilży popaździernikowej  punktów honoru przybyło. Doszedł na przykład imperatyw corocznych wyjazdów na tzw. Zachód. To było wielkie wyzwanie, należało bowiem „skonstruować” siatkę osób wystosowujących zaproszenia, wykonać cały szereg żmudnych starań o paszport, wizę, jakoś zapewnić sobie środki materialne…  I to także było możliwe dzięki wychowaniu ku dzielności, w myśl zasady „im trudniej, tym lepiej” wpajanych przez rodziny i przez harcerstwo Aleksandra Kamińskiego. Myślę, że naprawdę zasadnie zdobyłem sprawność „Sobieradek obozowy”.

Rychło się też okazało, iż dobra znajomość angielskiego jest koniecznym warunkiem dla nabywania i poszerzania wielu zakresów wiedzy. W przypadku fajek rozczytywałem się w materiałach drukowanych – pisemkach, folderach, biuletynach informacyjnych angielskojęzycznych klubów czy centrów fajki, jak nie istniejący dziś Dom Fajki W.O. Larsen’a przy sławnym pieszym ciągu Stroget na kopenhaskiej Starówce.

Pierwszą publikacyjkę na temat wpływu kształtu Liverpool na powstanie kształtu Canadian napisałem jakoś w latach ’70 i była ona chyba opublikowana gdzieś u Dunhilla czy w jakimś „organie” związanym z Dunhillem.

Czy każdy z nas ma szansę zgromadzenie takiej wiedzy? Za ile lat młody, otwarty fajczarz może podobną wiedzę osiągnąć? Jeśli zechce się przyłożyć – bo przecież obaj wiemy, że nie jest tak głęboka wiedza bezwzględnie konieczna do szczęśliwego palenia…

Ależ oczywiście – każdy i to niezależnie od wieku. Najważniejsza, mym zdaniem, jest wciąż przeze mnie wspominana „serdeczna i szczera motywacja”. Winna ona pociągnąć za sobą postawienie się w ten „tryb kształcenia ustawicznego”. Zakładam domyślnie, iż w dwadzieścia lat po tzw. odzyskaniu niepodległości każda z Osób Młodszych lepiej czy gorzej – lecz zawsze w stopniu wystarczającym – wyniosła ze szkoły znajomość uniwersalnego narzędzia, czyli języka angielskiego.

To, co się nowomodnie nazywa „tryb kształcenia ustawicznego”, ma w Polsce bardzo długą i piękną tradycję historyczną. Przypomnijmy sobie niekiedy bardzo rzetelnie realizowane założenia Filomatów i Filaretów. Potem – kółka samokształceniowe w okresie zaborów. Znane z okresu okupacji działania z zakresu nieformalnej edukacji, miały kontynuację przez cały okres PRL. Wiemy wszak co nieco o TKN, o „Latających Uniwersytetach”. To była tylko cząstka takich działań… Nie zapomnę, gdy lata temu zgłosiła się kolejna grupa nastolatków, i na pytanie „a o czym chcielibyście sobie pogadać”, usłyszałem prośbę o „prawdziwą geografię gospodarczą Polski i świata”. Nie trzeba dodawać, iż wielki akcent zawsze kładziony był na stałe uzupełnianie i poszerzanie zakresu wiedzy, czyli na ów tryb kształcenia ustawicznego.

Taki tryb jest zresztą  dziś powszechny na przykład w zakresie „komputerologii stosowanej” – czymże bowiem innym jest stan permanentnych Update’ów i Upgrade’ów systemu czy poszczególnych aplikacji?

A ile lat trzeba? Nie prognozował bym w latach, lecz w żarliwości motywacji i solidnie wykonywanej robocie nabierania wiedzy. Przy założeniu tylko godziny czy dwóch dziennie, sądzę, iż niecały rok wystarczy, a może nawet mniej.  Ile czasu trzeba, aby przeczytać choćby opracowania wspomniane => w tekście, który mnie Pan łaskawie zadedykował na Fajka.net? To taka propedeutyka, ale na początek wystarczająca, by zachęcić do zapoznania się np. z wieloma wartościowymi wypowiedziami zamieszczanymi na forach angielskojęzycznych, na portalach poświęconych wykonywaniu fajek, etc.

Tu wspomnę, iż zakładam umiejętność… czytania – jeszcze w latach ’50 uczyliśmy się czytania całej strony naraz i trenowania pamięci tak, aby po przeczytaniu książki z „prędkością” powyżej 200 stron na godzinę, być w stanie cytować jeśli nie całe rozdziały, to przynajmniej akapity. W trenowaniu pamięci pomocna była gra czy zabawa popularna przez kilka generacji, a polegająca na odpytywaniu się z detali „Trylogii” Henryka Sienkiewicza, a wszak i dziś są inne – lecz tak samo jak kiedyś „Trylogia” – kochane i popularne książki.

Na kolejny odcinek zapewne Czytelnicy będą musieli poczekać kilka dni. Tradycyjnie padło pytanie o Fajkanet. Jacek Rochacki jest pierwszym naszym rozmówcą, który nie skwitował go kilkoma grzecznościowymi słowami. I, prawdę mówiąc, tego się po nim spodziewałem. Obiecałem, że poważnie zareaguję na każdą krytykę i sugestię. Obietnicy dotrzymam. Jestem jednak, podobnie jak nasz Gość, wyznawcą starej szkoły – jedną z jej zasad jest reguła, że w wywiadach ostatnie zdanie zawsze należy do osoby zaproszonej. I na nie warto chwilę poczekać.

Tags: , ,

5 Responses to Fajki warto się uczyć *3

  1. montoya
    montoya
    8 grudnia 2010 at 15:56

    W fajczarstwie jestem – jak mawia jeden z moich Profesorów – świeżutka jak rzodkiewka, ale teksty takie jak ten w znaczny sposób wpływają na wzrost wspominanej przez pana Jacka Rochackiego „serdecznej i szczerej motywacji”. A przyjemność obcowania, choćby i wirtualnego, z człowiekiem olbrzymiej wiedzy i mądrości (a cnoty te nie zawsze chadzają w parze), a także coraz rzadziej już spotykanej klasy jest po prostu nie do przecenienia. I za to Mistrzowi i Redaktorowi należy się ogromne – dziękuję!

  2. Piotr_B
    12 grudnia 2010 at 10:05

    Panie Jacku, jeśli to możliwe to uprzejmie proszę o podanie szczegółów w kwestii niefajkowej, cytuję:”…Tu wspomnę, iż zakładam umiejętność… czytania – jeszcze w latach ’50 uczyliśmy się czytania całej strony naraz i trenowania pamięci tak, aby po przeczytaniu książki z „prędkością” powyżej 200 stron na godzinę, być w stanie cytować jeśli nie całe rozdziały, to przynajmniej akapity…”.
    Może mała ‚instrukcja obsługi’? :)
    Z głebokim ukłonem
    Piotr.

  3. Jacek A. Rochacki
    12 grudnia 2010 at 10:16

    Bardzo serdecznie dziękuję za to pytanie. Myślę iż będzie chyba najlepiej, gdy podam linki do miejsc w tym darmowych kursów gdzie mądrzejsi w tej kwestii opowiedzą o tym lepiej ode mnie.

    http://www.szybkie-czytanie.com/
    … Znajdziesz tu całkowicie darmowy kurs szybkiego czytania.
    http://www.szybkieczytanie.info/
    filmik na YouTube
    http://www.youtube.com/watch?v=QHqacFsmnFs

    Wyszukiwarka po wpisaniu frazy: „szybkie czytanie” wykazuje także wiele innych wyników które, jak sądzę, mogą też być pomocne.

    • Piotr_B
      12 grudnia 2010 at 10:52

      Wspaniale, odmłodniałem w 3 sekundy!!! Będę się uczył czytać. :) :)
      Ale fajki w WC kurzył nie będę…
      Poważniej- dziękuję za naprowadzenie i punkt zaczepienia.
      Nieco drążąc temat- czy w „dawnych czasach” metody były zbliżone do pokazanych na podlinkowanych stronach?
      Z pozdrowieniami
      Piotr.

  4. Jacek A. Rochacki
    12 grudnia 2010 at 11:24

    – jak czytamy w pierwszym bodaj linku, techniki czytania szybkiego wywodzą się z czasów Drugiej Wojny, z pewnych treningów pilotów RAF. Co prawda niektórzy ludzie jeszcze nie wiedząc o tym jakoś „intuicyjnie” stosowali technikę czytania fotograficznego nie mając pojęcia, że czytanie szybkie w Wlk Brytanii było już utrwalone tymi treningami dla pilotów w czasie wojny, ale kiedy po 1956/57 pewna liczba ex pilotów naszych Dywizjonów jęła odwiedzać Ojczyznę, pojawiła się możność zyskania dokładniejszych informacji. Nie znam dokładnie obecnie stosowanych technik, samemu pozostaję na poziomie tego, czego się nauczyłem i stosuję od lat ’50.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


*